Katarzyna Czarnecka: – Kłamstwo i polityka to dobrana para?
Mirosław Karwat: – Nierozłączna. Kłamstwo w polityce zawsze było, jest i będzie. Oczywiście ma różne oblicza. Może być przejawem cynizmu: świadomym wprowadzaniem w błąd lub blagierstwem (nieważne – nawet dla mnie – czy to prawda czy nie, byle odbiorcy w to uwierzyli i byle przyniosło to korzyść). Ale też niektórzy mówią nieprawdę, w którą sami chcą wierzyć. Mitoman nie jest kłamcą, a blagier lub krętacz balansuje na pograniczu kłamstwa, prawdopodobieństwa i nonszalancji. Kłamstwo może być też wykrętem człowieka zakłopotanego, który nie ma grzesznych intencji, ale boi się zrobić komuś przykrość, zawieść czyjeś oczekiwania albo się narazić. Bądźmy jednak sprawiedliwi: politycy nie mają monopolu na kłamstwo. Pokusa kłamstwa powstaje zawsze, gdy w grę wchodzą pieniądze czy prestiż. Nawet gdyby polityka została zakazana, życie bez kłamstwa i tak byłoby niemożliwe.
Świat bez polityki? Nęcące.
Bardzo. Wszystko regulowałyby automaty, o ile by się nie psuły. Ale maszyny też potrafią oszukiwać.
Czy możliwy jest rozwód polityki z kłamstwem?
Niezupełnie. Choćby dlatego, że spóźniona prawdomówność bywa karana częściej niż samo kłamstwo. Świeży przykład: węgierski premier socjalista powiedział pewnego dnia: „kłamaliśmy” i to spowodowało protesty i zamieszki.
A relacja między prawdą i polityką?
To nawet nie jest związek partnerski. Prawda w spotkaniu z polityką zawsze cierpi. Kiedyś ukuto trafne określenie – prawda subiektywna: to, co pasuje do czyichś wyobrażeń, to, w co chcemy wierzyć.