Z pokoju wychodzą tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy, najczęściej nocą. Nie zapuszczają się daleko, zwykle do łazienki i z powrotem. Przesypiają dni. Kiedy nie śpią, oglądają telewizję, grają w gry wideo albo włóczą się po internecie. Rodzina zostawia im pod drzwiami tace z jedzeniem. Puste już, nie zawsze do rodziny wracają. Bywa, że resztki jedzenia gromadzą się gdzieś pod łóżkiem, powoli rozkładają, czuć je w całym domu. Pokój obrasta brudem i gratami. Latami.
Szacuje się, że koło miliona młodych Japończyków doświadcza syndromu hikikomori. Żyje ich wzorem nieoszacowana liczba osób na świecie. Hikikomori oznacza oddzielenie. I rzeczywiście, młodzi wolą żyć w odosobnieniu, czasem całe dekady, zamknięci w czterech ścianach. Porzucają szkoły, nie pną się po szczeblach kariery, nie rozwijają zainteresowań, nie prowadzą życia towarzyskiego ani intymnego. Ze spraw prozaicznych: nieprzesadnie o siebie dbają i nie płacą rachunków. Są na wiecznym utrzymaniu. Wbrew pozorom ani się nie lenią, ani przesadnie nie buntują – boją się tylko. Świata zewnętrznego, ludzi i różnych społecznych sytuacji, z którymi wcale nie chcą się mierzyć. Jeśli nawet pojawi się w nich potrzeba, żeby wyjść z pokoju, lęk i tak wygrywa. Młodzi winą za ten stan rzeczy obarczają na zmianę siebie i najbliższe otoczenie. Siebie – bo nie mają dość siły, żeby żyć na zewnątrz. Otoczenie – bo nie stwarza warunków, nie rozumie, nie zareagowało w porę. Czyli zanim ten strach tak na dobre się w nich rozpanoszył, zakorzenił.
O japońskim oddzieleniu Amerykanie piszą: zamknięcie się w sobie, wycofanie w siebie. Zjawisko nazwał i opisał jako pierwszy, już w latach 90.