Lista warszawskich mityngów Anonimowych Alkoholików jest długa. Niech będzie środowy, w Teatrze Komedia. Instynkt ćmy każe brnąć w kierunku rozświetlonego wejścia głównego. Błąd. W światłach teatru grzeje się publiczność sztuki „Seks, miłość i podatki”. Dla AA miejsce jest gdzie indziej. – Boczne wejście i schodami w dół, jak do toalety, tylko bardziej w głębi korytarza. Tam się spotykają – tłumaczy pracownica teatralna. W jej oczach tli się leciutki błysk litości. Masz ochotę protestować, że nie pijesz, że jesteś tu zawodowo. Ale z każdym zaprzeczeniem pracownica teatralna tylko w tej litości by się utwierdzała. Na wstępie najważniejsza lekcja: pokory. – Bez niej nie da się rzucić chlania – poucza Joanna, która pewnie dobrze nadaje się na przewodnika po AA: zmęczone oczy i poszatkowane zmarszczkami kąciki ust dają gwarancję, że tego, co mówi, nie wyczytała u Paulo Coehlo.
Klucz
Z łazienki trochę zalatuje. Sala jest na samym końcu zagraconego korytarza. Łatwo trafić, bo ludzie wylewają się na zewnątrz. W środku ścisk. Da się dopisać jakieś historie do tych w większości zwyczajnych twarzy? Czy w autobusie któraś z nich zwróciłaby uwagę? Co tu robi ta młoda i całkiem atrakcyjna dziewczyna? Dłonie. Pewnie trzęsące się, wymęczone przez delirium. Błąd. Są tylko zwykłe. Sękate i spracowane sąsiadują z subtelnymi o długich palcach. Zniszczone kozaki ocierają się o sportowe adidasy. Po godzinie spotkania staje się jasne: jedynym kluczem łączącym tych ludzi jest wóda. A raczej upadek, jaki na nich sprowadziła.
Każdy z nich przeszedł własne piekło. Zgotował je swoim dzieciom, żonom, rodzicom. – Do kościoła chodziłam od małego, ale dopiero jako niepijąca alkoholiczka zrozumiałam zdanie, które przez lata klepałam „umarł i zmartwychwstał” – mówi Joanna. – Alkoholik potrafi umrzeć wielokrotnie i to bez gwarancji, że znowu uda mu się ożyć. Dlatego ta ludzka mieszanina tydzień w tydzień przychodzi do tej obskurnej piwnicy. Świętują kolejny dzień swojego zmartwychwstania.
Za dużo tego świętowania nie ma, bo mityng ma charakter organizacyjny. Bardziej przypomina zebranie korporacji w kryzysie niż dającą nowe życie terapię. A jednak nikt nie wychodzi. Tylko jeden człowiek w pewnym momencie próbuje nerwowo wyłączyć dzwoniący nagle telefon. Kiedy mu się to nie udaje, wali w niego pięścią i wybiega z sali. Wraca po chwili. Pod koniec spotkania podnosi rękę. – Jestem Zbyszek i jestem alkoholikiem. Chciałem przeprosić za tę historię z telefonem. Tak się ułożyło, że ostatnio zapiłem. Utopiłem telefon i teraz raz da się go obsługiwać, a dwa razy się nie da. Ludzie kiwają głowami ze zrozumieniem. Sami są jak zepsute telefony. Czasem działają dobrze, a czasem nie da się ich obsługiwać. – Problem nie jest w piciu, ale w zepsutej głowie. Wóda tylko miała tę głowę wyłączyć, jak już sama sobie z nią nie dawałam rady – tłumaczy Joanna. – Rozumiesz? Ale nie daje mi szans na odpowiedź. – Nie możesz tego zrozumieć.
Pływacy
Agnieszka, Robert i Marta. Każda historia jest inna. Jak powiada pewna alkoholiczka: pływamy różnymi stylami, ale toniemy tak samo.
Robert płynął stylem rozpaczliwym. Kiedy po latach przyszedł na własny wydział, żeby tam nauczyć studentów pedagogiki specjalnej, czym jest alkoholizm, jego profesorowie bardziej się dziwili, niż cieszyli. Stawiali na to, że dawno zapił się na śmierć. Już na studiach uprzykrzał im zajęcia swoimi pijackimi wtrętami. Inteligencja i wóda to trudne połączenie. Teraz jest czysty jak łza. Na tego innego siebie patrzy z dystansu przemiany, którą przeszedł dzięki AA. – Dlaczego piłem? Bo nie potrafiłem żyć – mówi, i jest to takie szczelne zdanie, że trudno coś więcej dodać.
Agnieszka pierwszy łyk alkoholu wypiła po 18. roku życia. Ale teraz wie, że urodziła się z duszą alkoholika. – Od dzieciństwa żyłam w dwóch światach. W tym codziennym nie wszystko mi się udawało. Nie byłam tak perfekcyjna jak moi rodzice. W wymyślonym byłam najwspanialsza i wyjątkowa. Alkoholicy to uciekinierzy – mówi. Ona zaczęła uciekać w alkohol po pojawieniu się pierwszego dziecka. Łyczek czerwonego wina na odprężenie. Później kieliszeczek na lepszy humor. Z czasem butelka na przetrwanie dnia. Później dwie butelki. A na końcu chowanie alkoholu w szufladzie na bieliznę, zostawianie w skrytkach, żeby czasem nie zabrakło. – Oczywiście nie dopuszczałam do siebie myśli, że jestem alkoholiczką. Wydawało mi się, że piją wszyscy i ze mną jest wszystko w najlepszym porządku. Nie było. – Ciągle czułam się nieszczęśliwa i to moje nieszczęście wylewało się ze mnie i topiło moich bliskich – mówi ze spokojem, jakby nie o sobie. Wieczorem obiecywała sobie, że to już koniec. To się już nie powtórzy. Ale tak się składało, że w pracy czekało trudne spotkanie. No to kieliszeczek z rana dla animuszu. Przed spotkaniem jeszcze jeden. A najlepiej dwa. Później to już trzeba było dojechać z tą butelką do dna, żeby wino nie skwaśniało. Takich naprawdę ostatnich butelek było w jej życiu kilka.