Ryszarda Socha: – Skąd w pani teraz tyle odwagi, by mówić publicznie o swojej orientacji seksualnej, by uczestniczyć w kontrowersyjnych wydarzeniach?
Ewa Graczyk: – Długo do tego dojrzewałam. O tym, że jestem nieheteroseksualna, różnym osobom mówiłam prywatnie wcześniej, coming out zrobiłam jednak po sześćdziesiątce, więc rzeczywiście późno. Ujawnianie się było dla mnie długim i stopniowym procesem, bo przez wiele lat działałam w organizacjach feministycznych, gdzie fakt, iż ktoś jest nieheteronormatywny, był przyjmowany jako coś naturalnego. Później uczestniczyłam jako gość w różnych akcjach stowarzyszenia Tolerado i w którymś momencie spontanicznie się wyautowałam. Przejście było prawie niezauważalne.
Coś dało?
Niewiarygodną ulgę. Coś niesamowitego, jak wielki ciężar spadł mi z pleców. I mimo różnych niebezpieczeństw wszystkim nieheteronormatywnym bardzo polecam. Może z wyjątkiem tych, którzy żyją w małych miasteczkach na Podkarpaciu czy w innych skrajnie homofobicznych środowiskach. Nie doradzałabym również coming outu nastolatkom w szkołach, bo zdarzają się straszliwe szkoły, i jest ich dużo. Ale dla mnie to była ogromna ulga.
Z czego się bierze?
Osobie niewyautowanej towarzyszy ciągła obawa: a nuż się z czymś wydam, powiem czy zrobię coś, co mnie „zdradzi”. To oznacza ciągłą kontrolę własnych zachowań, ciągłe pilnowanie się. Z drugiej strony coming out jest testem dla przyjaciół i znajomych, czasami nieprzyjemnym.
Ma pani z tym przykre doświadczenia?
Miałam bliską przyjaciółkę ze szkoły, która zareagowała w typowo fundamentalistyczno-katolickim trybie. W tym wypadku ujawnienie się oznaczało zerwanie znajomości.