Kultura czytania to nie tylko książki – te zresztą ewoluują jako forma, ale z badań wiemy, że postępujący brak zainteresowania czytaniem nie ma związku z nośnikami. Włączenie do ankiet pytań o e-booki i audiobooki nie zmienia obrazu czytelnictwa w Polsce. Kluczowy bowiem jest budowany wokół książek ekosystem. Społeczna maszyna do zapisywania, przekazywania i przetwarzania informacji. Jedno nie pozostaje bez związku z drugim.
Pozostające w sercu kultury słowo pisane przybierało różny kształt. Antyczne teksty, kładące podwaliny pod świat nauki, powstawały na zwojach. Dziś trudno nam sobie wyobrazić, jak znacząco różny w użyciu był to nośnik – ale większość z nas nie ma też świadomości, jak wyglądała wtedy kultura czytelnicza. Zwój był oczywiście efektem serii innowacji – starożytni Grecy pisali na glinie, kamieniach, skórze, korze, a później na przejętych od Egipcjan papirusach. Przejęcie to dokonało się jednak z pewną modyfikacją: inaczej niż Egipcjanie, zamiast czerwonego atramentu i miękkiego pędzelka Grecy od początku używali czerni i twardej trzciny, co pokazuje ich priorytety (tekst, nie rysunki). Papirusowe zwoje, klejone z mniejszych fragmentów, miały kilka metrów długości i pewną oczywistą, ale też uciążliwą właściwość: zwijały się. Trzeba było obsługiwać je więc oburącz, zwłaszcza że Grecy ani Rzymianie nie stosowali biurek. Barier podnoszących próg wejścia do wspólnoty czytelników było jednak więcej.
Czytanie jako zajęcie grupowe
William A. Johnson, autor książki „Readers and Reading Culture in the High Roman Empire”, pokazuje, jak celowo piętrzone przeszkody wyznaczały dystans pomiędzy elitami a resztą społeczeństwa – bo żeby sprawnie poruszać się w zgromadzonych zbiorach, nie wystarczyły pieniądze. Twórcy zwojów nie stosowali żadnych ułatwień dla czytelnika; znaki, takie jak kropka, nanoszone czasem przez czytelników w celu usprawnienia lektury, ignorowano przy kopiowaniu. Przede wszystkim nie robiono jednak odstępów między wyrazami – nie robili ich Grecy, a w połowie II w. p.n.e., po podbiciu Grecji przez Rzym, gdy wymiana kulturalna imperium z Helladą nasiliła się, porzucili je także Rzymianie. Jednolita konstrukcja tekstu akcentowała wyrafinowanie lektury i była odbiciem mechanizmów funkcjonowania elit, dla których czytanie było ważnym wyróżnieniem. Trudny tekst i trudny w obsłudze nośnik praktycznie uniemożliwiały jednoosobową lekturę długich tekstów – a na pewno uniemożliwiały robienie notatek i ich porównywanie.
Do pomocy potrzebny był wykształcony niewolnik (czytał lub notował) albo grupa czytelnicza. Żeby np. znaleźć przypis, trzeba było w praktyce dobrze znać cały tekst, żeby się po przewijaniu zwoju po prostu nie zgubić. Przede wszystkim jednak, aby coś przeczytać, trzeba było rozumieć, co się czyta (stąd np. skopiowanie tekstu literackiego było 2,5-krotnie droższe niż przepisanie pisma prawniczego). Równocześnie dobry lektor miał szansę na zupełnie niezwykły awans społeczny, co dziś – znaczące – kojarzymy głównie ze sportem. Grupy czytelnicze były trampoliną do życiowych sukcesów. Pomimo popkulturowego wizerunku obyczajów rzymskich elit ci, którzy dbali o lekturę, mieli większe szanse na wielką karierę polityczną niż ci, którzy poprzestawali na hazardzie i orgiach.
W kolekcjonowaniu zwojów był też element snobizmu – sprzedawcy zwojów należeli do najbardziej ekskluzywnej grupy handlarzy, obok sprzedawców cennych tkanin, przypraw i perfum. Johnson pisze, że zwój był „pod wieloma względami odpowiednikiem posągu w ogrodzie albo luksusowej patery, na której serwowano kolację w domu elity”. Jednak mianem humanitas, niebarbarzyńców godnych miana człowieka, nie nazywano właścicieli ekskluzywnej zastawy, lecz czytelników. Nie chodziło wyłącznie o podkreślenie statusu, ale też o udział w wytwarzaniu i stosowaniu wiedzy. Bo wybór medium ma znaczenie. Jeśli wolisz chodzić do cyrku zamiast czytać, twoja sprawa, ale wtedy w mych oczach przestaniesz być człowiekiem – uważali wykształceni Rzymianie.
Papierowy algorytm
Rzymska kultura czytelnicza zaczęła się poszerzać m.in. za sprawą wprowadzenia w I w. n.e. publikacji w postaci znanego nam do dziś kodeksu. Model spiętych ze sobą kart zaczerpnięto prawdopodobnie z popularnych woskowych tabliczek, powszechnie wykorzystywanych w edukacji i biurokracji. Książki były łatwiejsze w użyciu, były też bardziej pojemne (dwustronny zapis), a przez to tańsze. „Wy, którzy chcecie moje książki mieć zawsze przy sobie, i którzy poszukujecie towarzyszy w długiej podróży, kupujcie te, które pergamin zamykają w małych stronach; futerały na zwoje przeznaczcie dla wielkich pisarzy, ja zmieszczę się w dłoni” – zachwalał nowy format poeta Marcjalis.
W ciągu pięciu stuleci kodeks całkowicie wyparł zwoje, stając się równocześnie jednym z najważniejszych narzędzi chrystianizacji, bo wyznawcy nowej religii bardzo szybko zaadaptowali ten format. Kodeksy, a później – no dobrze, dużo później – druk, były impulsami dla stopniowego obniżania progu wejścia dla nowych czytelników. Nowy format książki był przez tysiąc lat największą innowacją w tym zakresie, a pod pewnymi względami okazał się bardziej żywotny niż przemysłowy druk wynaleziony przez Gutenberga (nawet czytając tekst z ekranu Kindle’a, wciąż przerzucamy strony). Ta zmiana skali kultury czytelniczej sprowokowała jednak nowe wyzwania, znów zresztą wskazujące, że przynajmniej część naszych problemów z obiegiem informacji opisywano na długo przed pojawieniem się internetu. „Jest tyle książek, że nie mamy czasu, żeby czytać choćby ich tytuły” – pisał w 1550 r. włoski autor i wydawca Anton Francesco Doni.
Przeglądanie tytułów i przypisów to do dziś ważna praktyka w środowisku naukowym, gdzie kultura czytelnicza trzyma się mocno, jak pokazał to choćby Pierre Bayard w słynnej książeczce „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?”. W XVI-wiecznej Europie świadomość nadmiaru stała się jednak punktem wyjścia dla refleksji, że sam kodeks to za mało. Możliwość wygodnego nawigowania w obrębie jednej publikacji na niewiele się zdaje, gdy tych publikacji są tysiące. Szwankujące tryby fabryki wiedzy wymagały nowych rozwiązań. Tak zaczęła się gorączka porządkowania. Niemiecki badacz mediów Markus Krajewski w swojej książce „Paper Machines: About Cards&Catalogs, 1548–1929” pokazuje, jak książkowy potop próbowano okiełznać, poszerzając czytelnicze uniwersum o kolejny ważny element: karty i katalogi biblioteczne.
Chodziło o to, by wobec pojawiającego się na horyzoncie kolejnego momentu wyczerpania dotychczasowych formuł raz jeszcze usprawnić i poszerzyć społeczny obieg wiedzy. Z tej perspektywy mniej istotne jest to, kto i o czym pisze; w masie książek znajdą się przecież publikacje różnych typów. Najważniejsze są książki i budowany wokół nich system czytania, obejmujący zarówno materialne oprzyrządowanie, jak i edukację. Zadaniem o znaczeniu absolutnie podstawowym była więc budowa interfejsów – jak byśmy to dziś określili – umożliwiających dostęp do zgromadzonej wiedzy. Znaczenie tej kwestii dla nauki, zwłaszcza w czasie oświecenia, doskonale ilustruje fakt, że modernizacją bibliotek zajmowały się największe umysły epoki – choćby Gottfried Wilhelm Leibniz.
Pionierską pracę wykonał Konrad Gessner, którego „Biblioteca Universalis” z 1545 r. miała być po prostu spisem wszystkich wydanych wcześniej drukiem tekstów, uporządkowanych według imion autorów. Choć katalog był dalece niepełny, to stanowił on ważny impuls dla refleksji nad nawigacją w gromadzonych tomach. Później Gessner opublikował kolejne zbiory, w których tytuły uporządkowano w kategoriach tematycznych.
Przełomem były jednak o przeszło dwa stulecia późniejsze prace na użytek Biblioteki Cesarskiej w Wiedniu. Stanowiły one część szerszych reform prowadzonych przez Gottfrieda van Swietena – przede wszystkim reformy kontrolowanego wcześniej przez jezuitów systemu edukacji. Zmieniła się logika selekcji; jak pisze Krajewski, van Swieten nie dzielił już ksiąg na dozwolone i zakazane, lecz na wartościowe i bezużyteczne. Cel bowiem był tyleż prosty, co ambitny: zbudować system zarządzania całą dostępną wiedzą. Presja była ogromna, bo cesarzowa Maria Teresa dbała o dopływ nowych woluminów, równocześnie zgadzając się z van Swietenem, że biblioteka powinna być sprawną instytucją o celach dalece wykraczających poza reprezentacyjne. Choć może to dziwić, wtedy była to pewna nowość; w liście do cesarzowej z października 1781 r. van Swieten żalił się, że „troska i szczodrość, z jaką władcy Austrii wyszukiwali i kupowali najbardziej wyrafinowane książki z obszaru całej Europy, zdecydowanie przewyższała pilność urzędników i kustoszy, którzy mieli zajmować się ochroną i porządkowaniem tych nabytków”.
Wszystko to doprowadziło do stworzenia algorytmu, który miał położyć kres improwizowanym metodom katalogowania obecnym w bibliotekach od początku ich istnienia. Tak powstał model, zgodnie z którym spójne dane z opisami dzieł trafiały na zestandaryzowane kartki, a te – do specjalnie przygotowanych kapsuł, będących czymś pomiędzy książką a znaną ze współczesnych bibliotek skrzynką na karty katalogowe. Katalogujący otrzymali zestaw instrukcji na temat zasad opisywania zbiorów, wprowadzono też ścisły podział pracy w bibliotece, budując z niej system niezależny od osobowości i preferencji poszczególnych pracowników. Krajewski te zmiany opisuje językiem epoki komputerów – i nie jest to tylko efektowny zabieg retoryczny, choć bywa elementem żartu, gdy wykorzystuje się go do refleksji nad porzuceniem planów budowy katalogu tematycznego, co po wykonaniu pierwszej części pracy wymagało już pracy czysto mechanicznej (Krajewski pisze o „przepełnieniu bufora”). Przede wszystkim chodzi jednak o to, że z perspektywy zarządzania wiedzą wiedeński katalog to proto-komputer, a bibliotekarze działający wedle ścisłych instrukcji to ludzkie wyszukiwarki. Ten mechanizm, zaadaptowany później przez biurokrację – zarówno państwową (ze szczególnym uwzględnieniem kartotek policyjnych), jak i korporacyjną – stał się podstawą dla naszego myślenia o przetwarzaniu danych, także z użyciem komputerów, które ten proces usprawniły. Konsekwencje tego usprawnienia to kolejny i już ostatni rozdział tej prowadzonej logiką żabich skoków opowieści o książce.
Subkultura czytających
„Jest początek XXI w. i te słowa będą czytane głównie przez nie-ludzi (…) będą siekane na zatomizowane słowa kluczowe dla wyszukiwarek pracujących w przemysłowych ośrodkach obsługujących chmury danych, zbudowanych w odległych, często tajnych lokalizacjach na całym świecie. Życie tych słów, rozdmuchanych przez wentylatory serwerów, będzie niemal w całości toczyć się w świecie czystej informacji. Prawdziwe ludzkie oczy będą czytać je w niewielkiej części przypadków” – napisał na okładce swej książki „You Are Not A Gadget: Manifesto” Jaron Lanier. Dla autora, który sam od lat 80. aktywnie zajmował się w Krzemowej Dolinie tworzeniem nowych technologii, przede wszystkim związanych z wirtualną rzeczywistością, przedstawiona sytuacja to symbol upadku ludzkości. Jego książka poświęcona jest temu, co tracimy, przenosząc wszystko do świata cyfrowych kwantyfikatorów. Bez wątpienia pisana jest z perspektywy artysty, który ubolewa też nad własnym losem człowieka wyjątkowego, który czuje się niedoceniony i niesłyszany w zalewie produktów tworzonych przez software’owe lub ludzkie automaty. Krzywdzące byłoby uznanie tej książki za kolejną elitystyczno-sentymentalną tyradę o tym, że kiedyś było lepiej. Lanier ma rację: znaczną część sprawczości oddaliśmy dziś maszynom, a zmiana ilościowa przechodzi w jakościową.
Jeśli – znów – książkę potraktujemy tu tylko jako pewien symbol, a może lepiej – element szerszej sieci związanej z praktykami czytania, nietrudno będzie znaleźć przykłady, że adresatami słów są coraz częściej algorytmy. Inne niż ten, który tworzył nadzorujący wiedeńską bibliotekę van Swieten, bo już nie tyle wspierające komunikację między autorami i czytelnikami, lecz same przejmujące rolę kuratora zbiorów. Przecież znaczna część tekstów pisanych dziś dla największych serwisów internetowych pisana jest pod SEO, czyli optymalizowana z myślą o pozycjonowaniu w wyszukiwarkach. Zawartość słów kluczowych, tytuły, nagłówki czy długość tekstu nie są już dopasowywane do tego, co autor chciał nam powiedzieć, lecz konfigurowane pod kątem algorytmu Google. Bez tego istnieje przecież poważne ryzyko, że tekst będzie miało okazję zobaczyć niewiele osób. Co nie znaczy, że tego typu logika nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji. Łatwo w tym miejscu złapać się za głowę i zapłakać nad losem sfery publicznej – bo jak w tej sytuacji dziwić się jej kryzysowi? Tym łatwiej zresztą, że ta wizja nas samych równocześnie dowartościowuje (bo przecież ja to piszę, odwołując się do przeczytanych tekstów, a Państwo czytają). Ale przecież społeczna rola czytelnictwa w okresie pomiędzy van Swietenem a Lanierem też nie była jednoznaczna.
W tym miejscu warto przywołać słynny tekst Petera Sloterdijka „Reguły dla ludzkiego zwierzyńca”, który już blisko dwie dekady temu wywołał w Niemczech wielki intelektualny skandal. Sloterdijk zaczyna w nim wywód od wspominanego już tutaj podziału na humanitas i barbaria, pisząc o miłośnikach lektury ze starożytnego Rzymu jako o klubie czytających przyjaciół. To jednak dopiero punkt wyjścia dla refleksji nad tym, jak poszerzanie tego klubu, którego kluczowym momentem była masowa alfabetyzacja prowadzona przez państwa narodowe, zmieniła jego charakter. Choć klub czytelników stał się bardziej inkluzywny, to uczestnictwo w nim przestało być dobrowolne – czytanie tych samych lektur w szkołach przypomina, jak pisze Sloterdijk, nakaz służby wojskowej. Narodowo-mieszczańskie humanizmy rozkwitające między końcem XVIII a połową XX w. jednoczyły społeczeństwa, ale popychały je też w kierunku myślenia o własnej wyjątkowości. Nie można równocześnie pamiętać o Goethem i zapomnieć o Hitlerze – pisał Sloterdijk.
Epoka dominacji książki skończyła się jednak, bo wobec radia, telewizji i internetu pisanie nie wystarczy już, żeby „zadzierzgnąć więzy komunikacyjne pomiędzy mieszkańcami nowoczesnego społeczeństwa masowego. Są one, jak można bez wysiłku pokazać, zdecydowanie postliterackie, postepistemologiczne i posthumanistyczne” (tłum. Arkadiusz Żychliński). Wymiana tekstów stała się marginesem życia politycznego i kulturalnego, a literatura, pomimo „małych reanimacji humanizmu”, została zdegradowana do roli subkultury.
W Rzymie bycie człowiekiem oznaczało odrzucenie rozrywek pozbawiających hamulców, dobrowolne wystąpienie przeciwko zdziczeniu. Co jednak zrobić w świecie, w którym literatura straciła swoją moc kształtowania jednostek i społeczeństw? Sloterdijk odpowiedzi szuka w biotechnologii, z pełną świadomością, że jest to odpowiedź co najmniej kontrowersyjna. Pytanie pozostaje jednak w mocy, także dlatego, że konsekwencji przeterminowania paktu wokół pisania i czytania doświadczamy nieustannie. Rozkwitające w sieci populizmy i ekstremizmy, redefiniują debatę polityczną, a może i polityczność w ogóle. Co zaskakujące, ich w dominującej mierze konserwatywny charakter, napędzany frustracją i niepewnością, wykorzystuje często – choćby w pomysłowych memach i ironicznych tyradach – środki kojarzone wcześniej z ruchami kontrkulturowymi. Transgresja niszczy kulturę dyskusji, stawiając nas w niekomfortowej sytuacji, bo okazało się, że zdecentralizowana sieć faktycznie efektywnie wspiera swobodę prowadzenia oddolnej komunikacji. Tyle tylko, że płynący z niej przekaz okazał się agresywny i dyskryminujący.
I to jest faktyczna stawka dyskusji o świecie bez książek. Większość z nas nie będzie przecież rozpaczać po rynku albo drukarniach. To pytanie o – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – człowieczeństwo, bo modyfikowany przez setki lat wokół książek techno-społeczny system nie był pozbawiony wad, ale pozostawiał ludziom podmiotowość. Jednym większą, innym mniejszą. W dobie Google i Facebooka sytuacja uległa jednak radykalnej zmianie. A równocześnie wpływ na ten kształt rzeczy mamy znikomy. Polskie instytucje w praktyce nie mają sposobu oddziaływania na sieciowe megaplatformy – geopolityka zmieniła się radykalnie. Suwerenność, już wcześniej podgryzana przez transnarodowe korporacje, dziś uciekła do maszyn. To prowadzi nas w stronę ostatniego wątku – kwestii lokalności.
W Polsce, czyli nigdzie
Jednym z wymiarów przemian książki i systemu czytelnictwa jest czas. Ale nie możemy pominąć też wymiaru przestrzennego, miejsca, w którym żyjemy. Przecież nawet jeśli przyznamy rację Sloterdijkowi piszącemu o subkulturze czytających i zgodzimy się, że w świecie polityki i kultury nie pełni ona już wiodącej roli, to wciąż odsetek populacji wchodzący w skład tej subkultury jest różny w różnych krajach. „W Polsce czytała i czyta niezmiennie inteligencja. Inteligencja musi czytać, bo czytanie jest jej potrzebne nie tylko ze względu na wszystkie walory, jakie lekturze przypisujemy, od estetycznych po praktyczne, lecz także ze względu na kluczową rolę w reprodukcji inteligenckiego statusu. W innych warstwach społeczeństwa książka w Polsce statusowej roli nie odgrywa“– pisał przed rokiem na swoim blogu, omawiając tradycyjnie ponure wyniki badań (nie)czytelnictwa prowadzonych przez Bibliotekę Narodową, Edwin Bendyk. W innym miejscu przypominając zresztą, że te wyniki są w perspektywie kilku dekad zaskakująco stabilne, a chwilowy wzrost zainteresowania lekturą na przełomie milenium należy niestety uznać raczej za aberrację niż początek nowego trendu.
Odwracając protekcjonalną perspektywę, można uznać, że polskiej inteligencji nie udało się zbudować świata, w którym czytanie po prostu by się opłacało i w sensie społecznym było czymś więcej niż sztuką dla sztuki, narzędziem pielęgnowania statusu jednostki. Skoro w naszym kraju można skończyć studia i pracować na eksponowanych stanowiskach, nie czytając, to trudno dziwić się, że książki poza czytelniczą niszą przestały być obiektem ambicji i aspiracji. Być może więc nasza frustracja to kolejna odsłona dramatycznego rozdarcia między centrum a peryferiami – zderzenia marzeń o świecie gospodarki opartej na wiedzy z rzeczywistością.
Dylematy rozpięte pomiędzy wspomnieniem o czytającej elicie, narzucającej reszcie swoje lektury, a poczuciem, że dziś dysponujemy sprawnym, ale zarazem niepokojąco innym systemem zarządzania wiedzą, są w tym kontekście kolejnym symptomem napięć pomiędzy dobrze znanym, ale niedziałającym już skansenem, a obawą przed światem, którego jesteśmy częścią, ale w którym tylko już dryfujemy. Bo przecież znaleźliśmy się w sytuacji, w której do dyspozycji mamy sprawny system zarządzania wiedzą, ale znajduje się on poza naszą kontrolą. Być może pozostaje się z tym pogodzić? Tak sugeruje choćby proponowany kształt reform szkolnictwa wyższego. W tle niewątpliwie potrzebnych zmian nowa ustawa regulująca życie naukowe w Polsce – w zamyśle ministra Jarosława Gowina mająca zapewnić intelektualne wsparcie dla planu Morawieckiego – marginalizuje humanistykę. Taka wizja polskich innowatorów jest w jakimś sensie nawet pocieszająca. Świat bez książek mamy oswojony. W pewnym sensie nigdy nie poznaliśmy innego.
***
Autor jest kulturoznawcą i medioznawcą, profesorem Uniwersytetu SWPS, dziekanem Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych.