Kiedy 15 lat temu POLITYKA startowała z akcją stypendialną dla młodych naukowców, chodziło nam o zwrócenie uwagi na upokarzającą mizerię ich zarobków. Był to moment, w którym w zasadzie wszyscy garnący się do uprawiania nauki – niezależnie od uczelni czy placówki badawczej – byli skazani na klepanie biedy, łagodzonej ewentualnie chałturami. Najzdolniejszych wysysały nie tylko zagraniczne ośrodki badawcze, ale i kolonizujące polską gospodarkę światowe korporacje, banki, innowacyjne gałęzie przemysłu. Nie było żadnej przesady w ówczesnym haśle „Zostańcie z nami!” – realna stawała się obawa, że wkrótce na polskich uczelniach nie będzie miał kto uczyć poza nielicznymi desperados, jak nazwaliśmy tych młodych wybitnych, obdarzonych nie tylko pasją poznawczą, ale i talentem do uczenia innych.
Przez te lata sytuacja się zmieniła, głównie za przyczyną potężnego eurozasilania i zgoła politycznej mody na wspieranie młodych. Granty, stypendia, nagrody, opatrzone ministerialnymi gwarancjami pule na badania dla młodych naukowców w budżetach państwowych placówek... Wydawałoby się – jest z czego budować cegła po cegle karierę naukową i w miarę przyzwoity byt. Tyle że wymaga to nowych kompetencji: umiejętności zarządzania swoją osobą, refleksu i biurokratycznej sprawności, by skutecznie skierować strumień euro lub złotówek w stronę swojej dziedziny, swego projektu, swego zespołu, w końcu siebie samego.
Co może młody badacz?
Wiele osób nieźle sobie w tym nowym systemie radzi, ale nie jest to cała prawda o położeniu polskich młodych naukowców. Jednej prawdy na ten temat zresztą nie ma, podobnie jak nie da się jednoznacznie zdiagnozować stanu polskich uniwersytetów, instytutów badawczych, placówek Polskiej Akademii Nauk czy uczelni niepublicznych.