Sławomir Leśniewski
7 lutego 2014
Niepokonany Ney
Niespełna miesiąc po opuszczeniu Moskwy przez Wielką Armię dowództwo ariergardy objął marszałek Michał Ney. Obwołano go najdzielniejszym z dzielnych.
NA CZELE 3. KORPUSU. Na wyprawę przeciwko Rosji marszałek Michał Ney, przezywany przez żołnierzy Czerwonolicym (od ogorzałej twarzy tego syna bednarza; w literaturze spotyka się też tłumaczenie przezwiska jako Rudzik), wyruszył jako dowódca 3. korpusu Wielkiej Armii (WA), który liczył ok. 39 tys. żołnierzy i składał się w dużej części z Wirtemberczyków, Portugalczyków i Iliryjczyków. Trudy kampanii dramatycznie wyniszczyły ich siły, południowcy fatalnie znosili miejscowy klimat.
NA CZELE 3. KORPUSU. Na wyprawę przeciwko Rosji marszałek Michał Ney, przezywany przez żołnierzy Czerwonolicym (od ogorzałej twarzy tego syna bednarza; w literaturze spotyka się też tłumaczenie przezwiska jako Rudzik), wyruszył jako dowódca 3. korpusu Wielkiej Armii (WA), który liczył ok. 39 tys. żołnierzy i składał się w dużej części z Wirtemberczyków, Portugalczyków i Iliryjczyków. Trudy kampanii dramatycznie wyniszczyły ich siły, południowcy fatalnie znosili miejscowy klimat. Najpierw doskwierały im upały, a później ulewne deszcze, śnieg i mróz. Kiedy w pierwszych dniach listopada cofająca się z Moskwy armia dotarła do Smoleńska, Ney miał pod rozkazami już nie więcej niż 5 tys. ludzi zdatnych do boju. I paradoksalnie właśnie Smoleńsk – z przygotowanymi zawczasu obfitymi zapasami wojennymi i dający nadzieję na dłuższy wypoczynek – mógł się stać ich grobem. Napoleon wyprowadził z miasta wszystkie pozostałe oddziały, a Neyowi wydał rozkaz jak najdłuższej jego obrony. Liczył, że w ten sposób uzyska bezcenny czas pozwalający na oderwanie się od ścigającej go armii Kutuzowa. Jednocześnie jednak z pełnym rozmysłem zdawał się poświęcać swojego marszałka. Trudno było liczyć, aby cenę za wypełnienie cesarskiego rozkazu miało stanowić cokolwiek innego poza śmiercią lub niewolą. Sam Ney, chociaż świadom tego faktu, nie zamierzał pogodzić się z rolą ofiary lub chociażby łatwej do połknięcia przynęty. Przyłączył do swoich oddziałów garnizon, w tym kilka batalionów Polaków, i wyszedł ze Smoleńska 17 listopada, kiedy WA była już daleko przed nim, maszerując na zachód. Tego samego dnia nawiązał kontakt z jedną z dywizji korpusu Davouta, ale do połączenia wojsk obu marszałków w okolicy Krasnego nie doszło. Pomiędzy nich wcisnął się klin rosyjskiej awangardy generała Miłoradowicza i pomimo krwawych wielogodzinnych walk Ney nie zdołał wyrąbać sobie przejścia. Zagrożony utratą kontaktu z głównymi siłami Davout, któremu Napoleon podobno nakazał „za wszelką cenę utrzymywać w Krasnem łączność z Neyem”, ruszył na zachód pozostawiając kolegę własnemu losowi. ODMOWA KAPITULACJI. Wówczas Rosjanie po raz pierwszy zaproponowali mu poddanie się. Na argument natury matematycznej, iż dysponując zaledwie trzema tysiącami żołnierzy nie ma najmniejszych szans w starciu z osiemdziesięcioma tysiącami, Ney odpowiedział: „Marszałek cesarstwa nie składa broni, nie prowadzi rokowań pod armatnim ogniem! Mamy zresztą dostateczne siły, aby przebić się do swoich!”. I zrobił to. Głównie dzięki Polakom, podkomendnym Konstantego Przebendowskiego z 1. pułku strzelców konnych Księstwa Warszawskiego, którzy doskonale znali teren. Po wykonaniu kilku pozorowanych manewrów dla zmylenia wroga Ney wyruszył na północ od głównego szlaku, zamierzając kontynuować marsz północnym brzegiem Dniepru. Pozostawił armaty i cały ciężki tabor, na kilkudziesięciu lekkich wozach zabrał natomiast wszystkich rannych. Dołączyło do niego około tysiąca maruderów. Po przejściu Dniepru po cienkim lodzie i wielogodzinnym marszu bezdrożami marszałek przypadkowo znalazł się na tyłach kozaków atamana Płatowa i zaczął przechwytywać ich mniejsze grupki. Raz doszło do większego starcia i wówczas żołnierze Neya, cierpiący już mocno na brak amunicji, złamali opór kozaków w ataku na bagnety. Spoistość topniejącego oddziału podtrzymywał żelazny hart ducha marszałka. Z najwyższym podziwem pisał o tym pułkownik Montesquiou de Fezensac: „Pewność siebie Neya dorównywała jego odwadze. Nie wiedząc, co właściwie zamierza uczynić, ani nawet co może uczynić, zdawał sobie sprawę, że coś zrobić musi. Im większe niebezpieczeństwo, tym większa była jego determinacja, a gdy raz już się na coś zdecydował – nigdy nie wątpił, że mu się uda. Na jego twarzy nie widać było wahania czy obawy”. Ney wielokrotnie ratował straż tylną przed ostatecznym rozbiciem, powstrzymując panikę wśród żołnierzy. „Ze dwadzieścia razy widziałem, jak już, już mieli ochotę się rozproszyć i uciekać na wszystkie strony, wydając siebie i nas na łaskę kozaków. Jednak obecność marszałka Neya, pewność siebie, jaką emanował i którą wzbudzał u innych, jego spokój w tak niebezpiecznym momencie, wszystko to razem wzięte utrzymywało ich w dyscyplinie i zniewalało do wypełniania obowiązków” – wspominał Fezensac. SPOTKANIE Z DAVOUTEM. Rankiem 21 listopada wysłani na zwiad strzelcy konni uzyskali kontakt ze stacjonującymi w Orszy jednostkami WA. Wiadomość o nadciąganiu Neya wywołała wielkie poruszenie. Zaczęły strzelać armaty dla wskazania mu drogi, a na jego powitanie wyjechał książę Eugeniusz de Beauharnais w otoczeniu grupy oficerów. Wzruszony był również cesarz, który podobno miał wcześniej mówić, iż oddałby chętnie 300 mln franków ze skarbca w Pałacu Tuileries za życie marszałka. Tyle tylko, że podobna suma nigdy tam nie była zdeponowana… Wart takich pieniędzy człowiek powracał z 1500 żołnierzami i garścią maruderów. I z wielką nienawiścią w sercu wobec tego, którego obarczał winą za utratę korpusu i swoją udrękę. Jego spotkaniu z Davoutem towarzyszyła napięta atmosfera, a wycedzone przez Neya słowa („Ja, panie marszałku, nie zarzucam panu niczego. Bóg widzi nas i odpowiednio osądzi!”) stanowiły jednoznaczny wyrzut. Również inni dowódcy z Napoleonem na czele całkowicie niesłusznie uczynili go winnym zaistniałej sytuacji. Od tego momentu Davout, bez wątpienia najlepszy z napoleońskich marszałków, popadł w niełaskę, co nikomu nie wyszło na dobre. Pojawienie się Neya podziałało na armię niczym balsam. Natychmiast poprawiły się humory, zaś Caulaincourt stwierdził, iż udana rejterada Neya „przywróciła cesarzowi wiarę w jego szczęśliwą gwiazdę”. POD KAMIENIEM I MOŁODECZNEM. Po wyjściu WA z Orszy Ney i jego żołnierze maszerowali ciągle na końcu kolumny i dopiero w tej miejscowości połączono ich z polskim 5. korpusem, który znajdował się w jej środku. Kiedy pomiędzy 26 a 29 listopada Napoleonowi udało się w obliczu Rosjan w niemal beznadziejnej sytuacji przerzucić wojska przez Berezynę, Ney ponownie objął komendę nad strażą tylną. Jego własnych żołnierzy z 3. korpusu pozostało w niej już zaledwie kilkudziesięciu. Gros sił – ok. 15 tys. ludzi – stanowili teraz Polacy z 5. korpusu i Legii Nadwiślańskiej, ponadto w ariergardzie znalazło się ok. 1 tys. podkomendnych marszałka Oudinota z 2. korpusu. Ney opuszczał ostrzeliwany przez wrogą artylerię brzeg Berezyny odgryzając się piechocie i kozakom. Wieczorem dotarł do Ziembina, a paląc mosty na rzeczce Hajna zdołał trochę opóźnić rosyjski pościg. Już nazajutrz musiał jednak stoczyć dramatyczny bój pod Pleszczenicami, gdzie Polacy dokonywali cudów bohaterstwa. Zaraz po walce zredagował kategoryczny list do cesarza, w którym żądał zluzowania jego wycieńczonych oddziałów przez 9. korpus marszałka Victora. Stało się tak 2 grudnia, ale radość Neya i jego żołnierzy z powodu opuszczenia najtrudniejszego odcinka okazała się jedynie chwilowa. Dwa dni później otrzymali rozkaz wsparcia Victora w obronie Mołodeczna. Podczas walk w sąsiedztwie tej miejscowości 9. korpus uległ niemal zupełnej dezorganizacji, a Ney cudem uniknął śmierci lub niewoli. Sztuka ta nie udała się Przebendowskiemu i polskim strzelcom; zbyt późno nadszedł do nich rozkaz odwrotu i zewsząd otoczeni musieli złożyć broń. Neyowi pozostało do dyspozycji zaledwie kilka setek żołnierzy, zaś brak kawalerii pozbawił go w praktyce możliwości prowadzenia zwiadu. Na osłodę pozostała mu pochwała, jakiej w treści słynnego 29 Biuletynu Wielkiej Armii z 3 grudnia udzielił mu cesarz. Przyznając się do klęski w Rosji wskazał Neya jako tego, który najbardziej ze wszystkich marszałków wyróżnił się podczas kampanii. OBRONA WILNA. W tym samym czasie Napoleon w Smorgoniach opuszczał wojska z myślą jak najszybszego dotarcia do Paryża i odtworzenia armii. Wśród rozporządzeń wydanych przed odjazdem znalazło się jedno dotyczące Neya; miał on udać się do Wilna i zorganizować obronę miasta. Lecz zadziorny Ney był ciągle z tyłu, a nikt inny nie kwapił się do zastąpienia go na tej zaszczytnej placówce i pomysł z Wilnem upadł. Po odjeździe cesarza armia rozprzęgła się ostatecznie. Wielu wyższych dowódców poszło w ślady Napoleona i porzuciło oddziały. 7 grudnia, kiedy mróz sięgnął 22 stopni, w powozach i na saniach, zabierając ostatnie konie, ruszyli oni do Wilna, gdzie oczekiwały magazyny z żywnością. Pozbawieni nadzoru żołnierze porzucali broń i rozchodzili się po okolicy na własną rękę szukając schronienia. Armia przestała w praktyce istnieć, zaś pozostawiony na jej czele Murat tęsknił jedynie do Neapolu i rozmyślał o możliwie szybkim pozbyciu się tyleż zaszczytnej, co mocno uwierającej go funkcji. Kiedy szczątki tego, co było niegdyś WA, spływały ku granicom Litwy i Księstwa Warszawskiego, inni dowódcy z trwogą wsłuchiwali się w kozackie nawoływania i marzyli, aby ktoś skutecznie osłonił im tyły. Już do samego końca robił to Ney, 7 grudnia mając do dyspozycji ok. 300 żołnierzy, głównie Polaków z Legii Nadwiślańskiej. Jednak już n
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.