„Trzeba nauczyć ludzi jazdy na niemieckich czołgach”
Nowa filozofia szkolenia
W kraju takich nie ma. „W Anglii otrzymali takie wyszkolenie dywersyjne, jakiego nie posiadali dywersanci »krajowego chowu«” – tak w latach 70. w liście do historyka Tomasza Strzembosza ocenił cichociemnych z Kedywu Okręgu Warszawskiego AK Józefa Czumę, „Skrytego”, i Ludwika Witkowskiego, „Kosę”, brat tego ostatniego, Henryk. W swojej opinii nie przesadził. A rozciągnąć ją można na wszystkich skoczków.
Treningi odbywające się na Wyspach Brytyjskich (oraz później we Włoszech) miały każdego z nich jak najlepiej przygotować do zadań czekających w okupowanej Polsce. Nauka strzelania, walki wręcz, posługiwanie się materiałami wybuchowymi, obsługa stacji nadawczych, fałszowanie dokumentów oraz nieustanne dbanie o kondycję fizyczną – wszystko to sprawiało, że Armia Krajowa zyskiwała znakomicie wyszkolonych specjalistów, jakich w kraju trudno było znaleźć.
Rosnące potrzeby AK. Armia Krajowa od początku swojego istnienia (jeszcze jako Służba Zwycięstwu Polski oraz Związek Walki Zbrojnej) funkcjonowała na zasadach zaciągu ochotniczego. Wstąpić do niej mógł każdy, oczywiście po spełnieniu odpowiednich wymagań, czy może raczej po wykazaniu się takimi cechami, jak dyspozycyjność, punktualność, odpowiedzialność, umiejętność zachowania tajemnicy. Jeśli dodać do tego, że w szczytowym okresie rozwoju, latem 1944 r., AK liczyła blisko 400 tys. członków, zrozumiałe się stanie, że w większości przypadków poziom ich umiejętności wojskowych nie należał do najwyższych.
Nie licząc żołnierzy mających za sobą służbę w regularnej armii, także uczestników walk września 1939 r., w AK służyli ludzie, którzy wcześniej nie strzelali z żadnej broni, nie mówiąc o wysadzaniu pociągów czy prowadzeniu działań bojowych.