Rozbicie posterunku granicznego
Tuż przed lotem dowiedzieli się, że wylądują na dziko, bo dowództwo przyśpieszyło terminy i w kraju nie zdążono przygotować zespołu do odebrania gości. Do tego pilot wziął Łowicz za Skierniewice i spadochroniarze zostali pomyłkowo zrzuceni na terenie Rzeszy. Lądowanie w nocy z 27 na 28 grudnia 1941 r. w ramach operacji Jacket nie poszło najlepiej. Alfred Paczkowski, „Wania”, skręcił kostkę, a Marian Jurecki, „Orawa”, wpadł na pień drzewa i niemal stracił przytomność. Pozostali: Maciej Kalenkiewicz, „Kotwicz”, Andrzej Świątkowski, „Amurat”, oraz kurierzy Tadeusz Chciuk, „Celt”, i Wiktor Strzelecki, „Buka”, mieli się dobrze. Wszyscy odnaleźli się nad ranem i pewni, że są pod Skierniewicami, ruszyli na wschód, żeby w pierwszej wsi wpaść w ręce oddziału niemieckiej straży pilnującej granicy Rzeszy z Generalnym Gubernatorstwem. Obie strony były zaskoczone.
Na szczęście „Celt” i „Kotwicz” nie stracili rezonu i zaczęli tłumaczyć, że są polskimi robotnikami wracającymi do rodzin. Pokazali fałszywe dokumenty. Gorzej, iż pod ubraniami nieśli pasy z pocztą dla dowództwa podziemia i grube zwitki banknotów. Niemcy wzięli wszystkich na muszki i skoczkowie dali się odprowadzić na posterunek straży granicznej. „Zdołaliśmy porozumieć się, żeby strzelać tylko w budynku” – wspominał Paczkowski. Tam wprowadzono ich do pokoju i ustawiono w rzędzie. Strażnicy wymierzyli w nich karabiny. Sierżant chciał zrewidować Paczkowskiego. „Wyszarpnąłem colta z kieszeni – wspominał Tadeusz Chciuk.