Grzegorz Piątek: Warszawa da się lubić? Dokąd zabierasz gości, żeby ich do niej przekonać?
Ewa Kuryłowicz: Zaczynam od Wisły, od bulwarów. To jest naprawdę unikalna przestrzeń. Potem Powiśle, zwłaszcza że tam jest sporo naszych realizacji.
G.P.: Jest też Biblioteka Uniwersytecka.
E.K.: BUW to drożdże, na których Powiśle zaczęło rosnąć. Przyciąga ogrodem na dachu i pasażem na dole. To luksus, że przy złej pogodzie można zejść z chodnika i wejść w ten pasaż. W gmachu Wydziału Neofilologii Uniwersytetu Warszawskiego, który budujemy obok, też będzie pasaż wzdłuż ulicy, bo tamtędy chodzi się z kampusu na Krakowskim Przedmieściu do biblioteki. Natomiast ogród BUW-u jest wyjątkowy i to w skali światowej. Naprawdę. Udało się tam stworzyć wręcz tropikalne bogactwo.
G.P.: Kobiecy projekt, prawda?
E.K.: Tak, autorstwa Ireny Bajerskiej. Czapki z głów. Ludzie korzystają z ogrodu nawet przy brzydkiej pogodzie. Marzymy, żeby połączyć go mostkiem z dachem naszej neofilologii. Ale nikt o tym nie chce słyszeć. Nie ma na to pieniędzy. Może kiedyś…
G.P.: Co jeszcze pokazujesz?
E.K.: Żoliborz. Potem Wolę, by zobaczono, ile się tam buduje. I przedwojenną Ochotę. Tam warto zajrzeć do kościoła parafii św. Jakuba – niezwykłe wnętrze. A później, jeśli jest czas, to Łazienki i Wilanów. Krakowskie Przedmieście. A także Ogród Saski skomponowany po wojnie przez projektantkę krajobrazu Alinę Scholtz.
G.P.: Ogród Saski jest niepozorny,
po prostu się przez niego przechodzi.
E.K.: Ja wiem więcej dzięki mojej pani profesor Halinie Skibniewskiej, która współpracowała z Aliną Scholtz i bardzo ją ceniła.