Wróciła do sztuki 14 lat po dyplomie na gdańskiej ASP. Wychowała troje dzieci. Kiedy były małe, projektowała strony internetowe, by zarobić na utrzymanie rodziny. W tamtym czasie nawet nie chodziła na wystawy koleżanek i kolegów, bo za bardzo bolało ją, że to już nie jest jej świat. Chciała zatytułować swój doktorat „Nieobecność kobiety podczas tworzenia obrazu świata”, ale w roku 2014 w Gdańsku było na to za wcześnie.
Pochodzisz ze Swinarskich, rodziny o tradycjach ziemiańskich. Takie pochodzenie pomaga czy przeszkadza?
Temat nazwiska i rodu był obecny w domu. Z jednej strony dało mi to poczucie wyjątkowości, ale też wykształciło duże ambicje oraz świadomość obowiązku nauki i pracy. Rodzice, rodzeństwo – mam dwie siostry i brata – byli zawsze dla mnie nieocenionym oparciem. Jednak ziemiańskie tradycje są okropnie patriarchalne i kiedy w wieku dziewięciu lat dowiedziałam się, że mój nowo narodzony braciszek jest tym, na którego czekano i jedynym spadkobiercą sygnetów, herbów i portretów przodków, poczułam to, co czuję do dzisiaj – niezgodę. Cała moja działalność artystyczna stała się polem do wyrażania sprzeciwu wobec sytuacji, w której dziewczyny są mniej warte, mniej ważne i mniej im wolno.
Jesteśmy z tego samego pokolenia i mnie również ćwiczono w posłuszeństwie wobec męskich autorytetów. Nasze córki nie mają już z tym problemu.
Tak, społeczeństwo zmieniło się niezależnie od wysiłków polityków i kościoła. Wystarczyło popatrzeć na strajki kobiet w 2020 roku: polskie dziewczyny na ulicach miast krzyczały, tańczyły i były w swym proteście wspaniale bezczelne.
Sprawiasz wrażenie osoby, która cieszy się z tworzenia, ale i z życia.
Późne wejście w rolę artystki trochę mnie odmłodziło i malarstwo wciąż budzi we mnie euforię.