W 2006 r. polski parlament przyjął ustawę o paszach mającą dostosować polskie prawo do unijnego. Ale parlamentarzyści niespodziewanie wprowadzili do niej zapis zabraniający importowania do Polski i wytwarzania pasz z roślin genetycznie zmodyfikowanych (GMO) – przede wszystkim chodzi o soję i kukurydzę. Gdyby zakaz wszedł w życie (jak zamierzano – 1 stycznia 2008 r.), nasz przemysł paszowy oraz hodowcy świń i drobiu wylądowaliby na bruku. Powód jest prosty – 95 proc. soi sprowadzanej do Polski (i nie jesteśmy pod tym względem wyjątkiem w Europie) to wysiewane w USA i Ameryce Południowej odmiany GMO. Dominuje ona na rynku światowym i jest tańsza od soi konwencjonalnej o ok. 20 proc. Parlamentarzyści poszli więc po rozum do głowy i wprowadzili moratorium na zakaz stosowania pasz GMO do końca 2012 r. Ponieważ jednak sytuacja na rynku pasz nie zmieniła się po myśli przeciwników GMO (na świecie uprawia się coraz więcej takich roślin), w tym roku parlament znów znowelizował ustawę o paszach, przedłużając moratorium do 1 stycznia 2017 r. Głosowały za tym kluby PSL i PO, wstrzymało się SLD, a reszta, na czele z PiS, chciała, by zakaz zaczął obowiązywać tak jak planowano, czyli już za kilka miesięcy.
Czy posłowie nie wiedzą, co czynią? Nie znają wyników badań, ekspertyz, prawa unijnego? Wygląda na to, że kierownictwa PiS i Solidarnej Polski kwestię roślin GMO rozgrywają z politycznego wyrachowania. Po pierwsze, większość opinii publicznej (ok. 70 proc.) boi się GMO, więc partie te podążają za głosem sondaży. A że same lubią straszyć (zwłaszcza PiS), więc dobrze odnajdują się w rozkręcaniu histerii wokół zmodyfikowanych genetycznie roślin. Po drugie, to jedyna możliwość dla obu partii dotarcia do środowisk o lewicowo-ekologicznych poglądach. Dbają też przy okazji o własny twardy elektorat.