Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ból głowy

Jednym z najgłupszych zdań trącących z góry pyszałkowatością i zadowoleniem z siebie jest: „No i co – na moje wyszło”. Tym razem jednak nie mogę się powstrzymać od jego użycia. Przez długie lata czytałem w prasie sportowej, jakim to genialnym kolarzem jest Lance Armstrong, siedmiokrotny zwycięzca Tour de France. A do tego bohaterem, gdyż zwalczył raka. Wreszcie dobrodziejem – jako założyciel fundacji do walki z tymże rakiem.

Już po pierwszym zwycięstwie jego rywal, także zresztą Amerykanin, Greg LeMond, nie chcąc być podejrzewanym o zawiść, wypowiedział się ostrożnie: „Jeżeli historia Armstronga jest prawdziwa, to jest to największy come back w dziejach sportu. Jeżeli jest jednak fałszywa – to największe oszustwo”.

W tym czasie każde jako tako rozgarnięte dziecko (choć, przepraszam, na łamach POLITYKI pewien polski milioner zapewniał, że Armstrong jest jego sportowym idolem) wiedziało, co sądzić o cykliście, który przefruwa góry i jeszcze przyspiesza tam, gdzie najwytrawniejszy piechur zwalnia i dostaje zadyszki. Jak wiemy, jednak żyli sobie kiedyś Wyrwidąb i Waligóra, czemu więc i w naszych czasach nie miałby się pojawić ktoś do nich podobny?

Pierwszą plamkę na nieskazitelnej aureoli nadczłowieka maznął Floyd Landis, zdyskwalifikowany zwycięzca Wielkiej Pętli, opowiadając, jak to w latach 2001–04 dopingowali się z Lance’em za pomocą zwiększającego utlenienie krwi EPO. Jego zeznania były na tyle udokumentowane, że zajął się nimi wysoko postawiony agent federalny Jeff Nowitzky. Media zareagowały jednak oburzeniem. Bo cóż to znaczy, żeby pozbawiony licencji kłamczuch śmiał oskarżać bohatera!

Polityka 36.2012 (2873) z dnia 05.09.2012; Felietony; s. 104
Reklama