Pamiętam znakomicie, kiedy pani Michalska (wychowawczyni i polonistka w Szkole Podstawowej nr 233 w Warszawie) kazała nam czytać Juliusza Verne’a jako przykład przewidywania przyszłości. Zabrzmi to dzisiaj może naiwnie, niemniej wymijała w ten sposób Marksa, Miczurina i traktorzystki budujące nowy świat. Powie ktoś, że było to staroświeckie i nie miało się nijak do otaczającej nas podówczas rzeczywistości. Prof. Andrzej Romanowski przypomniał mi jednak, że tak samo było z jego wychowawczynią, panią Kiernikową (w szkole nr 5 w Krakowie), która karmiła go, wstyd powiedzieć, Marią Konopnicką. Ale – dodał – głosem twardym i nieznoszącym sprzeciwu: To była moja nauczycielka! Na co już nie ma odpowiedzi. Podobnie pani Michalska była moją profesorką i chociaż, broń Boże!, nie sugeruję ani przez moment, że Romanowski zachwycał się Konopnicką, ja sam wyrosłem jednak w przekonaniu, że Verne przewidział wszystko, jeśli nawet nie w najdrobniejszych szczegółach, to wszakże w ogólnej koncepcji. Potem jednak zabrali się do niego naukowcy.
W 2005 r. odbyło się w Grenoble uroczyste sympozjum „Juliusz Verne – między nauką i mitem”. Wyszło na mit oczywiście. Jeden Gianni Crispa z uniwersytetu w Parmie starał się bronić Bretończyka w referacie: „Wiedza i nieświadomość u Juliusza Verne’a”. I on był wszakże skłonny przyznać mu łaskę nieświadomości. Potem ukazała się książka Verne’a, odrzucona przez wydawnictwa jego czasów (w Polsce wyszła dopiero w 1997 r.), „Paryż w dwudziestym wieku”.
Zaczyna się niedobrze. Otóż przekopano długi kanał z La Manche do Paryża. Batignolles zmieniło się w wielki port dający pracę ludziom wszelkich nacji, kolorów i narzeczy.