Polscy tenisiści odnieśli na trawiastych kortach Wimbledonu znaczący sukces i chwała im za to. Słusznie więc przyjął ich i odznaczył prezydent Bronisław Komorowski. Jak pisała Maria Konopnicka (Jan Sawa):
Niegolewski ranny
Z konika się chyli –
Napoleon do piersi
Orła mu przyszpili.
I rzecze ściskając
Rannego junaka:
– Nie ma niepodobnej
Rzeczy – dla Polaka!
Jest tu wcale niewydumana analogia, gdyż wimbledoński triumf (prawie) naszych tenisistów jest jednocześnie, kiedy dzielna piątka (doliczam Przysiężnego i Urszulę Radwańską) przejdzie, oby jak najpóźniej, na sportową emeryturę, zapowiedzią następnych lat czekania na Fibaka. Wszystko stało się bowiem (co zresztą tylko podkreśla zasługę Agnieszki Radwańskiej, Janowicza i Kubota) wbrew wszelkiej logice i obiektywnym możliwościom. Kortów w Polsce jak nie było, tak nie ma, szkolenie młodzieży jest w powijakach, o infrastrukturze odnowy biologicznej lepiej nie wspominać. Powoli staje się to naszą narodową specjalnością. Ułańska szarża, prezydent do piersi przyszpili i potem cisza blada. Podobnie z beznadziejnej szarości polskiej ligi piłkarskiej wyrastają od czasu do czasu jacyś: Lewandowski, Błaszczykowski, Krychowiak. Ku zadziwieniu wszystkich naszej lekkoatletyce udaje się nagle urodzić paru wspaniałych miotaczy, niekiedy tyczkarkę albo Kszczota. Upadłe kolarstwo od czasu do czasu poszczycić się jeszcze może trenującymi za granicą: Piaseckim, Jaskułą, Niemcem czy wyrastającym obecnie na gwiazdę pierwszej jasności Kwiatkowskim. Żeby było już całkowicie dziwacznie, z kraju najgorszych kierowców w Europie, w którym nie ma zresztą żadnego toru samochodowego, wybija się na światową znakomitość jakiś Kubica…
I tak od cudu do cudu możemy podkręcić wąsa niczym Jan III Sobieski po wiktorii wiedeńskiej.