Wszystko przez Zbigniewa Wodeckiego. A raczej nonszalancję, z jaką na całe lata zapomniał o piosenkach ze swojej debiutanckiej płyty z 1976 roku (zatytułowanej po prostu „Zbigniew Wodecki”). Teraz odkrytych na nowo przez pokoleniowo odległą grupę Mitch&Mitch i wspólnie z nim wykonanych – ku uciesze obu stron, co było widać przez cały koncert – na trwającym właśnie katowickim Off Festivalu.
Przyjęcie tych starych kompozycji na dużą orkiestrę rozrywkową, z chórkiem i sekcją smyczkową na imprezie, gdzie dominuje współczesna scena niezależna, było euforyczne. Zmiana konwencji – uderzająca. Praca zespołu – znakomita, choć i sam bohater w paru momentach musiał się wesprzeć kartką – w końcu to były rzeczy niewykonywane od dziesiątków lat, jak sam mówił: faktyczna premiera płyty.
Grupa Mitch&Mitch do realizacji zadania podeszła z właściwą sobie mieszaniną absolutnej warsztatowej powagi i kosmicznej zgrywy (którą w wywiadzie dla POLITYKI Zbigniew Wodecki podsumował świetnie: „Wydali mi się dziwni, ale umieli grać”). Była więc mieszanina lirycznego jazzu, bossa novy, piosenki w stylu Burta Bacharacha – ale z delikatnym zaznaczeniem dystansu do konwencji. Piotr Zabrodzki szalejący za instrumentami klawiszowymi i dośpiewujący drugi głos demonstracyjnie założył na głowę czapkę z pawim piórem. Był więc w tym wszystkim element wywrotowy, a może po prostu ślad kampu.
Na katowickiej imprezie, cieszącej się – sądząc po wysokiej frekwencji pierwszego dnia i wszechobecnych kolejkach – coraz większym zainteresowaniem, dostajemy prawdziwy pokaz już nie różnorodności tzw. sceny alternatywnej, ale jej umowności. Przez lata artyści alternatywni definiowali swoją muzykę poprzez sprzeciw wobec prostoty, często też melodii, brzmienia retro, tradycji.