Kraj

Jest na co narzekać

Koniec protestu. Związkowcy pokazali siłę

Na manifestację w Warszawie stawiło się 100 tys. osób. Połączeni związkowcy pokazali swoją siłę. Wykrzyczeli pretensje.

O elastyczny czas pracy, na który Sejm zgodził się pod naciskiem pracodawców. O umowy śmieciowe. O to, że planowana reforma OFE jest „skokiem na prywatne pieniądze” i o coś wręcz przeciwnego – że reforma z 1999 r. wprowadzana przez rząd „Solidarności” przecież była krzywdząca. Diagnoza tego, co boli, była trafna. Ale – dlaczego boli, już niekoniecznie.

Gdyby rząd PO-PSL, jak zarzuca mu Piotr Duda, był rzeczywiście liberalny, to skasowałby liczne przywileje emerytalne, z powodu których (chociaż nie tylko) trzeba było wydłużać wiek emerytalny do 67 lat, z czym nie chcą się pogodzić związkowcy. Nie byłoby ani spec emerytur górniczych, ani przywilejów w Karcie Nauczyciela. Nie byłoby wieloletnich gwarancji zatrudnienia w energetyce, co skazuje młodych na umowy śmieciowe. I w jednym, nawet dużym, zakładzie pracy nie mogłoby być kilkudziesięciu związków zawodowych, z suto opłacanymi etatami i ochroną zatrudnienia dla ich działaczy. Tych przywilejów bronią związkowcy, bo to są ich przywileje. Dlatego do związków należy dziś w naszym kraju tylko 5 proc. pracujących. One naszych interesów nie reprezentują.

To nie przypadek, że „uzwiązkowione” są branże, w których tych przywilejów jest najwięcej. Związkowi liderzy od wielu lat są na związkowych etatach i tak naprawdę nie mają pojęcia, jak się dzisiaj szuka pracy na prawdziwym, a nie związkowym rynku. Młodzi to widzą, dlatego związki w Polsce się szybko starzeją, średnia wieku członków jest coraz wyższa.

Jan Guz, Piotr Duda, związkowa czołówka z plajtującej Stoczni Gdańskiej to przecież zawodowi związkowcy. Gdyby przyszło im dzisiaj szukać pracy, jakimi umiejętnościami przekonaliby do siebie pracodawców? Co naprawdę potrafią? Więc muszą na swych związkowych etatach pozostać.

Reklama