Jest Rada Mediów Narodowych. Choć lepiej byłoby pisać: grupa sabotażowa do spraw mediów
Właśnie zakończyło się kompletowanie składu RMN, co było ostatnim etapem powoływania do życia tego dziwnego tworu, który będzie nadzorował media publiczne: TVP, Polskie Radio oraz Polską Agencję Prasową. Nadzorował w pełni. Co to znaczy?
Pięć osób – członków RMN – staje się panami (i paniami) zawodowego życia lub śmierci tysięcy pracowników mediów publicznych. Sami praktycznie nieodwoływalni, zabezpieczeni sześcioletnią kadencją, będą według własnego widzimisię mianować i dymisjonować rady nadzorcze, zarządy oraz rady programowe podległych im spółek medialnych (do tej pory robiła to Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, której kompetencje zostały w tym zakresie okrojone). Pełna swoboda, pełna bezkarność.
Nie trzeba być jasnowidzem, by wiedzieć, według jakiego klucza będą obsadzane te „ciała”. Ustawa o mediach narodowych daje możliwość podejmowania decyzji jedynie trzem członkom RMN (dwaj pozostali, reprezentujący kluby półopozycyjne – Kukiz’ 15 i opozycyjne – PO – odgrywają rolę paprotek). Oczywiście ta trójka to posłowie jedynie słusznej dziś siły, cieszący się w dodatku pełnym zaufaniem najważniejszego z prezesów. Joanna Lichocka, Elżbieta Kruk oraz główny mózg medialnego przewrotu á la PiS Krzysztof Czabański dają pełną gwarancję, że media publiczne nadawać będą zgodnie z życzeniem kwatery głównej na Nowogrodzkiej.
Żeby nie wpadły im do głowy głupie pomysły pod tytułem „wybrać wolność” do ustawy o RMN wszyta została smycz. Jej członkowie mogą pozostać posłami, co jest ewenementem i jednym z wielu zapisów ustawy budzących wątpliwości konstytucyjne. A żeby nie przyszło im na myśl zrzec się mandatu, uposażenia członków rady zapisano „na sztywno” – w wysokości średniej krajowej oscylującej wokół 4 tys. zł brutto (dla porównania, członkowie KRRiT zarabiają trzy razy więcej). Mamy więc grupę „uprzejmych ludzi”, którzy co prawda nie noszą zielonych mundurów, ale równie karnie i sprawnie przyłączą wszystkie wskazane im medialne ziemie do pisowskiej ojczyzny. Nie tak dawne wypowiedzi niektórych zwolenników „dobrej zmiany” o tworzeniu drugiej BBC brzmią dziś jak zwykłe oszustwo.
W przypadku mediów publicznych taka taktyka oznacza ich upadek – zależne od jednej partii radio, telewizja i największa agencja prasowa „publiczne” czy „narodowe” będą tylko z nazwy. Jak ukraiński Krym. Jeszcze bardziej upolityczniona, jeszcze bardziej propagandowa, a przez to jeszcze bardziej niestrawna dla widzów i słuchaczy; bez skutecznego finansowania z abonamentu, przy spadku przychodów z reklam i spadających audytoriach taka radio-telewizja skończy za kilka lat w sądzie upadłościowym.
Mglista perspektywa zbudowania czegoś nowego na jej gruzach może i brzmiałaby optymistycznie, gdyby była choć trochę realna. Ja w dobre, niezależne media publiczne już zwyczajnie nie wierzę.