W tym roku minęło 40 lat od śmierci Martina Heideggera, wielkiego filozofa, a jednocześnie – zwłaszcza w świetle opublikowanych ostatnio listów do brata – niewątpliwego admiratora Hitlera i antysemity. A jednak to właśnie Heidegger stworzył współczesną filozofię. Prawie wszystko w filozofii humanistycznej i literackiej dzieje się może i przeciwko niemu, lecz przecież tym samym w jakiejś mierze z jego inspiracji. Był jedynym konserwatystą potraktowanym serio. Bo też był jedynym filozofem, który poważył się na patos i stworzenie nowej metafizyki – bez ironii.
Właśnie ten brak ironii i tupet narcyza, mającego czelność wymyślać nowy język filozofii i pisać w tym idiomie niezliczone dzieła, tak nas zadziwił i uwiódł. W czasach gdy ironia jest jedyną tarczą mądrości, dosłowność tego antypatycznego niewątpliwie profesora w kultywowaniu powagi myślenia wszystkich nas wytrąca z równowagi. Co gorsza, ten niebywale zdolny i uczony filozof, od czasu wydania w 1927 r. słynnej książki „Bycie i czas” aż do na wpół mistycznych prac ostatniego okresu, upierał się, że odkrył i powiedział coś absolutnie w filozofii nowego. A przecież już dzieci w przedszkolu wiedzą, że nihil novi sub sole…
Heidegger nie powiedział nic nowego, lecz powiedział wiele dobrze znanych metafizycznych i egzystencjalnych prawd w całkiem nowy, dobitny i uroczysty sposób. A to już wystarczy, by być wielkim filozofem. Wykorzystał fenomenologię Husserla, tradycję filozofii egzystencjalnej i antropologii, łącznie z Nietzschem, dodał coś z kantowskiej „scholastyki” i stworzył filozofię na miarę Wielkich Niemiec. Tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi wybitnych niemieckich filozofów lewicy, takich jak Adorno i Habermas, wizerunek intelektualny Germanii jest względnie zrównoważony.