Dziwnym trafem zapowiedź zbiegła się z demonstracjami KOD pod hasłem „Stop dewastacji Polski!” oraz z kryzysem wizerunkowym PiS wywołanym sprawą posła Piotrowicza, byłego prokuratora w stanie wojennym, dziś de facto likwidatora Trybunału Konstytucyjnego, pouczającego opozycję o praworządności.
Weszliśmy w klimat orwellowski. Minister spraw wewnętrznych tłumaczy, że ustawa ograniczająca wolność zgromadzeń w istocie ją poszerza, prezes Kaczyński chce „porządkować” opozycję w ramach poszerzania demokracji, w Parlamencie Europejskim deputowany PiS nazywa debatę o obecnym stanie praworządności w Polsce „orwellowskim” spektaklem. Ale prawda leży tam, gdzie leży. Polega na tym, że generał Jaruzelski dzielił i dzieli Polaków, ale linie podziału są bardziej skomplikowane, niżby wynikało z narracji radykalnej prawicy. Nie dają się uprościć do politycznej nekrofilii i nekrofobii. Nie wszyscy przeciwnicy degradacji są członkami fanklubu umarłych generałów. Uważają po prostu, że takie wyrównywanie rachunków za przeszłość ze zmarłymi jest aktem nekrofobii, a nie sprawiedliwości historycznej. Aktem politycznej desperacji, mającym pisać na nowo naszą najnowszą historię pod dyktando Jarosława Kaczyńskiego.
Hasło degradacji Jaruzelskiego i Kiszczaka (a także generałów Siwickiego oraz Tuczapskiego, uznanych przez warszawski Sąd Okręgowy w 2012 r. za członków „związku przestępczego o charakterze zbrojnym pod kierunkiem W. Jaruzelskiego”, mającym na celu dokonanie przestępstwa pod postacią stanu wojennego) lansowało od dawna radykalnie antykomunistyczne krakowskie środowisko kombatancko-niepodległościowe. Dla nich bohaterem jest płk Kukliński, a generałowie stanu wojennego są zdrajcami.