Kraj

Dialogersi

Żaden ksiądz katolicki nie może wchodzić w dialog, gdyż musi bronić ortodoksji i nie może w żadnym wypadku zmienić zdania.

Każda epoka ma swoje słodkie słówka. Dawniej były to słówka pobożne, potem wzniośle patriotyczne, choć czasami zdarzały się jakieś wtręty niby-świeckie i kosmopolityczne, jak „szczęście ludzkości”, „humanizm” czy „postęp”. Dziś nie wypada sięgać do tego emfatycznego repertuaru. W dobrym guście jest powściągliwość. Entuzjazm i gorące uczucia kojarzą się z naiwnością i egzaltacją, które nazbyt są, jak na nasze obłudne stosunki, duszę odsłaniające. Tej epoce, a zwłaszcza tu, na peryferiach Wielkiego Świata, bardziej odpowiadają kategorie „co złego, to nie ja”, jakieś niejasne i rozmyte, jak „godność” albo „dialog”. Działają one, dopóty nikt nie zapyta, o co właściwie chodzi, dopóki nie powie „sprawdzam”. Ale nikt nie mówi „sprawdzam” – i o to właśnie chodzi! Obłuda zawsze górą! Taki jest sens chromolenia o dialogu. Gęby pełne tego obmierzłego i oszukańczego słówka nie zaznały nigdy szczerej i uczciwej rozmowy. Zamiast rozmawiać, jak człowiek z człowiekiem, wolą nieustannie deklarować „wolę dialogu”. Byleby tylko nie brać się do rzeczy samej, byle tylko zastąpić to, czego nie umieją, pustosłowiem.

Skąd się wzięli „dialogersi”? Historia jest cokolwiek „insiderska”, a wtajemniczonych jest niewielu (do dziś). Owóż, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze albo… o Żydów. W tym przypadku idzie właśnie o Żydów i wcale niebagatelną kwestię odnalezienia wspólnego języka, którym mogłyby porozumiewać się ze sobą światłe elity judaizmu i chrześcijaństwa. A porozumiewać się powinny, bo przecież Biblia jest hebrajska, zaś jej bohaterowie to Żydzi.

Polityka 14.2017 (3105) z dnia 04.04.2017; Felietony; s. 96
Reklama