Wojciech Kałuża jest teraz sławny na całą Polskę. Jednak to taki rodzaj popularności, który nie pozwala bohaterowi mieszkać we własnym domu. Sąsiedzi Kałuży mówią, że nie widzieli jego samochodu dokładnie od dnia, w którym ukradł ich głosy. Dom na żorskich przedmieściach stoi za wysoką bramą, cichy i nieopalany. Pani Kałużowa czasem przyjeżdża z dwójką dzieci. Jest milcząca, a ludzie też o nic nie pytają, tylko patrzą. To przez wzgląd na dzieci – dwulatkę i dwumiesięczniaka.
Tymczasem w każdej kolejce, w każdym sklepie w Żorach najcieplejsze słowa o Kałuży to „ciul”, „kradziok” i „kabociorz” (zdrajca). Inne określenia bohatera nie nadają się do gazet. Podobnie jest w Rybniku i Wodzisławiu – tam też na niego głosowali.
Dom – duży, z gankiem w stylu staropolskim, kolumienkowym – zbudowany jest za franki szwajcarskie, które należy zwrócić bankowi wraz z odsetkami. Wciąż wymaga wykończenia. Kałużowie mieli ciężko – ona zatrudniona na nie najwyższym stanowisku w państwowej Jastrzębskiej Spółce Węglowej; on ambitny, z obiecująco rozpoczętą karierą polityczną, pałętał się przez ostatnie lata po niskich funkcjach w samorządzie. Dodatkowo dwoje małych dzieci – ogrom kosztów. Jako wiceprezydent Żor Kałuża wystartował w przedostatnich wyborach przeciwko przełożonemu, przegrał i politycznie wypadł na aut. Od tego czasu wydawało się, że jest skończony. To wtedy – jak mówią w Żorach – przemienił się fizycznie w „grubego działacza”. Ale walczył o uwagę – w gazetach opowiadał, że „aktywnie szuka pracy”. Można go też było zobaczyć w internecie, jak zgodnie z ówczesną modą światową wylewa sobie na głowę kubeł lodowatej wody. Ostatecznie osiadł zawodowo w firmie Rolka-Lody z Żor handlującej maszynami dla branży lodziarskiej.