Do niedawna jeszcze z dużym zainteresowaniem śledzono postępy w negocjacjach umożliwiających jak najmniej bolesny brexit, z zainteresowaniem obserwowano demonstracje Remain! (Zostajemy!) na ulicach Londynu, spory laburzysty Corbyna z jego własną partią i rozwój spraw na osi Zjednoczone Królestwo–Unia Europejska. Ale w zeszłym tygodniu sala plenarna w Parlamencie Europejskim była niemal pusta, a temat brexitu nie rozgrzał emocji. „Cóż my więcej możemy zrobić?”, „Zrobiliśmy wszystko, co leży w naszych możliwościach” to zdania, które w Brukseli czy Strasburgu słyszę najczęściej.
Rozmawiałam ostatnio z ważnym przedstawicielem wielkiego europejskiego koncernu produkującego samochody. Powiedział, że firma bardzo dużo straci przez brexit, bo Brytyjczycy są ich ważnym klientem, a wprowadzenie ceł znacznie utrudni handel i podniesie cenę aut przywożonych do UK. Co więcej: na Wyspach produkowanych jest wiele części do samochodów, które następnie montowane są w fabrykach położonych w różnych krajach – on the continent, jak mawiają Brytyjczycy. Teraz nie będą automatycznie włączone w europejski system homologacji, trzeba więc będzie zorganizować wszystko od początku i każdą część homologować od nowa. Plus cła, oczywiście.
Gdziekolwiek się dotknie, trafia się na bardzo konkretne problemy. Na wszelki wypadek Komisja Europejska przygotowuje propozycje umożliwiające w wielu dziedzinach okresy przejściowe, dające możliwość przyszykowania nowych rozwiązań, a Parlament przyjmuje je w głosowaniach. To nam zabiera mnóstwo czasu, a kadencja dobiega końca. Jest jeszcze wiele spraw do zrobienia, a my tkwimy z nosami w bardzo technicznych papierach umożliwiających Brytyjczykom jak najsprawniejsze opuszczenie Unii. „To nas będzie dużo kosztowało, ale niech już idą” – kontynuował przedstawiciel koncernu samochodowego.