Sejmowi sprawozdawcy przecierają oczy ze zdumienia: uchodzący za jednego z najbardziej wyważonych polityków wicemarszałek Tomasz Nałęcz najpierw porzuca Unię Pracy, której był wiceprzewodniczącym, następnie przyłącza się do SDPL i zostaje szefem sztabu Marka Borowskiego – kandydata tej partii na prezydenta, aby wkrótce potem ogłosić, że popierany przez niego dotąd człowiek powinien zrezygnować z rywalizacji wyborczej i ustąpić miejsca Włodzimierzowi Cimoszewiczowi – oficjalnie popieranemu przez SLD. Pozostając wciąż członkiem SDPL przyjmuje funkcję rzecznika sztabu wyborczego Cimoszewicza. Nie kryje oburzenia, gdy sąd partyjny SDPL usuwa go z szeregów organizacji.
Byłych partyjnych kolegów Nałęcza z UP i SDPL nie dziwią jego obecne polityczne wolty: – Już wcześniej wielokrotnie zmieniał barwy. Tyle że nikt mu tego nigdy publicznie nie wypominał – tłumaczą.
SDPL jest już czwartą partią, z którą się rozstał. Pierwszą była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Wstąpił do niej w 1970 r. – był wówczas studentem historii na Uniwersytecie Warszawskim. Jak wspominał później w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”, wynikało to „z chęci przebywania w gronie ciekawych, sympatycznych ludzi, choć oczywiście legitymacja ułatwiała awans”. Dlaczego nie przystąpił do działającej na uczelni opozycji? „Gdy wybuchła Solidarność, a potem stan wojenny, byłem bardzo zajęty sprawami domowymi. Urodził mi się syn, który był dzieckiem alergicznym. Do polityki nie miałem głowy” – tłumaczył w tym samym wywiadzie dla „Gazety”.