Moja rodzona POLITYKA nie przestaje zdumiewać. Niedawno ukazała się świetna powieść „Prymityw. Epopeja narodowa” (wydawnictwo Wielka Litera) naszego znakomitego reportera Marcina Kołodziejczyka. Książka szturmem zyskała uznanie i nominację do Nike. A wiecie, ile miejsca – w pierwszym odruchu – poświęciło jej do tamtej chwili macierzyste pismo autora? Nie zgadniecie: jedną szpaltę w poczytnej skądinąd rubryce Afisz! Jak to możliwe, że jedne książki płyną po naszych łamach jak krążowniki (zwłaszcza te wydane przez POLITYKĘ, co jest naturalne), a inne jak kajaki? Skromność? Unikanie podejrzeń o stronniczość? Mam na to swoją odpowiedź. POLITYKA jest po prostu zepsuta przez ponad pół wieku powodzenia. Pismo, w którym pracowali (nie mówiąc o tych, którzy publikowali) Ryszard Kapuściński, Hanna Krall, Martyna Bunda czy Edyta Gietka, jest po prostu przyzwyczajone do znakomitości na swoich łamach. Co w tym dziwnego, że „Koło” napisał świetną książkę, skoro wszystko, co pisze, jest „super”? Kiedy książka trafiła do Nike, wtedy POLITYKA poświęciła jej i autorowi więcej miejsca.
Tymczasem świetna książka zasługuje nie tylko na uznanie półgębkiem, ale na ogłuszający doping: „Ko-ło! Ko-ło! Ko-ło!”. Przecież do pewnego stopnia książka jest sukcesem POLITYKI. Nie lękajmy się powiedzieć, że POLITYKA to świetna szkoła pisania. Niejeden (niejedna) zaczynał tutaj jako czeladnik, by z czasem zostać majstrem. Redakcja szlifuje autorów i styl. Już sam fakt pisania w POLITYCE niejednemu ułatwił wspinaczkę do „sławy grodu”. Najpierw autor wiele zawdzięcza pismu, zaciąga jak gdyby kredyt, później (jeśli ma odpowiednie walory) spłaca go z nawiązką, staje się atutem firmy. Zaczynał jako dziennikarz, żeby z biegiem lat, nie wiadomo kiedy, zostać pisarzem.