Pierwsze tygodnie tej kadencji dowodzą, że 235 posłów, którzy weszli do Sejmu z list PiS w niedawnych wyborach, to nie to samo, co 235 posłów, którzy weszli z list PiS w 2015 r. Wprawdzie rząd Mateusza Morawieckiego dostał bez problemu wotum zaufania, ale już na pierwszym posiedzeniu PiS musiał się spektakularnie wycofać z projektu tzw. ustawy o 30-krotności, która miała przynieść ok. 7 mld zł do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Jarosław Kaczyński usłyszał twarde „nie” od Jarosława Gowina i jego posłów, którzy wzięli w obronę 370 tys. tysięcy najlepiej zarabiających Polaków, bo Gowin ma ambicję tworzenia przy PiS liberalnej gospodarczo przybudówki. A bez gowinowców większości nie ma – PiS może na razie zapomnieć o czasach, gdy w razie kłopotów ratowało go wsparcie części posłów Kukiz’15.
Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry i Porozumienie Gowina wprowadziły do Sejmu po 18 posłów, co wytworzyło zupełnie nową dynamikę w Zjednoczonej Prawicy. Każdy z liderów mniejszych partii ma opcję atomową – mogą wysadzić rząd PiS w powietrze, choć sami pewnie by tego wybuchu nie przeżyli. Ale, świadomi swojej wagi, negocjują z Kaczyńskim z pozycji siły. – Partia polityczna to nie koło naukowe – zaznacza polityk Porozumienia, sugerując, że powinno ono silniej przebijać się ze swoim przekazem.
Wróciły więc wspomnienia i obrazki z lat 2005–07, gdy Kaczyński musiał się targować z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem; dziś kamery rejestrują przechadzki prezesa po Sejmie z Gowinem i Ziobrą. Kadencja już się zaczęła, rząd powstał, a umowy koalicyjnej długo nie było, mimo kilku tur negocjacji. Gowinowcy i ziobryści domagali się pieniędzy z subwencji (i nowelizacji ustawy o partiach, która by taki podział funduszy umożliwiła), żądali stanowisk wiceministrów i wojewodów, chcieli większych wpływów w spółkach.