Wszyscy jakkolwiek liczący się pretendenci są już znani. W sondażowych notowaniach pierwszej tury Andrzejowi Dudzie do bezwzględnej większości brakuje tylko kilku procent. W przypadku drugiej tury powtarza się wynik, w którym urzędujący prezydent ma ok. 54 proc. poparcia, a najbardziej prawdopodobny kontrkandydat Małgorzata Kidawa-Błońska ok. 46 proc. Ocenia się, że to dla niej niezły punkt startu, biorąc pod uwagę sytuację z 2015 r., kiedy przewaga Bronisława Komorowskiego nad Dudą była znacznie większa, a w toku kampanii topniała z każdym dniem. Jednak sytuacja dla antyPiSu wygląda źle. I jeśli niektórzy pocieszają się, że przecież jeszcze kandydaci opozycji nie rozpoczęli kampanii, to Duda też jej jeszcze nie zaczął, a PiS pokazał, że umie robić kampanie jak mało kto.
W wyborach parlamentarnych opozycja, nawet bez Konfederacji, zdobyła blisko milion głosów więcej niż Zjednoczona Prawica. Jednak w symulacji wyborów prezydenckich w drugiej turze stale wyraźnie zwycięża kandydat PiS. Zapewne, co zresztą pokazywały badania, pewien procent wyborców opozycji, cokolwiek by sądzić o braku logiki takiej postawy, popiera Dudę, polityka wiernego obozowi władzy. Ale to by raczej nie wystarczyło.
Jeden blok nie zadziałał
Jest zatem drugi trop. Jedna z posłanek Partii Razem, spytana niedawno w wywiadzie, czy w drugiej turze zagłosowałaby na Kidawę-Błońską, odpowiedziała, że to nie jest jej kandydatka. Z kolei o niechęci wyborców PSL do „liberalnego kandydata” (zapewne także lewicowego) mówili zarówno Władysław Kosiniak-Kamysz, jak i Marek Sawicki. Nie chodzi więc nawet o to, że część wyborców opozycji zagłosuje na Dudę, bo może w końcu od takiego zamiaru odstąpi, ale że nie pójdzie w ogóle do drugiej tury, uważając, że skoro ich kandydat już odpadł, to nie ma interesu w głosowaniu i wzmacnianiu rywala z innej opcji.