Kraj

Spowiedź liberała

Tusk Donald

Ma wygląd wiecznego chłopca. Wielu chciałoby w nim zobaczyć wreszcie wytrawnego polityka.

Moja rodzina to ludzie prości, którzy dokonali bardzo trudnego wyboru, żeby zostać w Gdańsku po zakończeniu wojny. Moja mama dopiero mając 11 lat uczyła się polskiego. Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość miałem dziwną sytuację: byłem z polskiej rodziny używającej gdańskiej niemczyzny. To taki dziwny język, w którym były naleciałości i holenderskie, i polskie, kaszubskie, rosyjskie, i portowy niemiecki, specyficzny wyłącznie dla Gdańska. Ja się wychowywałem w atmosferze tego języka, w rodzinie, której korzenie ze wszystkich możliwych stron są kaszubskie.

W Gdańsku przed wojną i w czasie wojny żyło 800 tys. takich ludzi, po wojnie zostało niewiele ponad 2 tys. Mówię tu o autochtonach, a nie o Polonii gdańskiej. Były to rodziny, które mimo że znały głównie niemiecki, niektóre kaszubski, zdecydowały się zostać w Gdańsku, choć wszystko wokół się zmieniało. Ja z tego powodu miałem pewien kompleks, bo np. dzieci na podwórku wiedziały, że u mnie w rodzinie mówi się po niemiecku; tego nie dało się ukryć w takiej społeczności jak podwórko i tu budziło umiarkowaną agresję. Niby nie było to nigdy powodem do bójki, ale jak już do niej dochodziło, to wyzywano mnie np. od hitlerowców. Mieszkaliśmy w dużej czynszowej kamienicy z ogromnym podwórkiem, a ja byłem jednym stąd, czyli z Gdańska. Przy tym, ja czułem się absolutnym narodowym Polakiem: jak hymn, to łzy w oczach; jak Niemcy, to zbrodniarze. (...)

Tak się szczęśliwie złożyło, że kiedy moje pokolenie zaczęło wchodzić w dorosłość, to sprawa pochodzenia przestała być drażliwa. Nagle się okazywało, że różnorodność narodowa to jest rzecz kapitalna, a nie wstydliwa. Mam takie wrażenie, że dlatego w Gdańsku tyle ważnych rzeczy się zaczęło, że tam, w dobrym tego słowa znaczeniu, jednak pozostało to pomieszanie kultur.

Reklama