Chyba nikt nie przewidział losów Porozumienia lepiej niż XIX-wieczny tekściarz amerykański Septimus Wimmer, autor piosenki „Dziesięciu małych Indian”. Utwór stał się popularny w Stanach Zjednoczonych za sprawą przeróbki Franka Greena („Dziesięciu Murzynków”), która z kolei w latach 30. XX w. zainspirowała Agathę Christie do napisania kryminału pod takim właśnie tytułem. Książka odniosła wielki sukces, ale w późniejszych wydaniach trzeba było zmienić tytuł na poprawniejszy politycznie „I nie było już nikogo”, a z „Dziesięciu Murzynków” zostało „Dziesięciu żołnierzyków”.
Wciąż jest to jednak wspaniały opis dziejów ugrupowania Jarosława Gowina, nawet jeśli on miał tych żołnierzyków 18. A jest to partia niezwykła. Istnieje – po drodze zmieniając nazwę – od 2013 r. Tylko raz wystawiła samodzielne listy (nie przekroczyła progu w eurowyborach w 2014 r.), obywała się bez wyborców, a mimo to przez sześć lat współrządziła.
Raz dziesięciu żołnierzyków pyszny obiad zajadało
13 października 2019 r. – niecałe dwa lata temu, jak ten czas leci – Gowin triumfował. W kadencji 2015–19 nic tak naprawdę od niego nie zależało, mógł jedynie głosować i się nie cieszyć (jak przy ustawach sądowniczych) oraz pokątnie się dąsać, dawać do zrozumienia i mrugać okiem, że on to nie Jarosław Kaczyński, że on to by całkiem inaczej, bardziej cywilizowanie i w ogóle. Bo w szczególe to posłowie Porozumienia z Gowinem na czele robili to, czego Kaczyński sobie życzył. W zamian Gowin był przez całą kadencję wicepremierem i ministrem nauki, a prezes PiS pozwolił mu – wbrew części polityków tej partii – przeprowadzić reformę nauki.
Wybory w 2019 r., jak wspomnieliśmy, były momentem chwały Gowina.