Różnica jest taka, że kiedyś Donald siedział w KPRM, a teraz urzęduje na piątym piętrze. Poza tym niewiele się zmieniło – opisuje pierwsze 100 dni Platformy po powrocie Donalda Tuska jeden z jej posłów. Jak mówi sam, w polityce jest na tyle długo, że metody Tuska i wodzowski styl kierowania partią niespecjalnie go dziwią. To o tyle istotne, że od 2014 r., kiedy Tusk żegnał się z polską polityką, w PO i w jej koalicyjnej orbicie pojawili się nowi, młodzi politycy, dla których tak silne przywództwo jest pewną nowością. Owszem, za czasów Grzegorza Schetyny o bezhołowiu nie było mowy, ale nie brakowało grup, które mniej lub bardziej otwarcie kontestowały decyzje szefa. Wewnętrznym krytykom ówczesny przewodniczący starał się „znajdować zajęcie” – w skrócie: chodziło o to, aby mieli mniej czasu na „knucie” (jak poseł Nitras, który został m.in. kandydatem na prezydenta Szczecina i wiceministrem spraw zagranicznych w gabinecie cieni). Potem nastał Borys Budka, który preferował bardziej kolegialny styl zarządzania: godziny dyskusji, po których nikt jednak nie wiedział, co w zasadzie mają robić, czyj pomysł realizować.
– Borys był niedecyzyjny i to był jego główny problem – powtarzają nasi rozmówcy. Efekt był taki, że politycy PO chodzili samopas i niespecjalnie przejmowali się opinią „góry”, czyli wspomnianego „piątego piętra” (od nazwy siedziby władz PO – ostatniego piętra w mieszczącym się nieopodal Sejmu budynku Czytelnika). Partia ani nie była sterowna, ani szczelna, a poparcie w niektórych sondażach tąpnęło do alarmującego poziomu 11–12 proc.
To się diametralnie zmieniło w lipcu, po powrocie „kierownika” – jak Tusk bywa nazywany. Najdobitniej było to widać po głośnych urodzinach Roberta Mazurka, na które zaproszono i polityków opozycji, i PiS.