Jeśli ktoś miał jeszcze nadzieję, że inflacja w Polsce sama przyschnie, to w minionym tygodniu ostatecznie ją stracił. W październiku ceny towarów i usług, według GUS, były aż o 6,8 proc. wyższe niż rok wcześniej. Ceny paliw wzrosły o blisko 34 proc., energii – o 10,2 proc., żywności – o 5 proc. Analitycy szacują, że zdrożało ok. 70 proc. kategorii towarów. Mamy teraz najwyższą inflację od 20 lat. I przez co najmniej kilka miesięcy będzie jeszcze rosnąć.
Wśród tych, którzy liczyli na samouzdrowienie finansów był Adam Glapiński, prezes NBP. Wielokrotnie powtarzał, że mimo sprowadzenia stóp procentowych do najniższego poziomu w historii polskiej bankowości i emisji gigantycznych pakietów pomocowych dla firm i pracowników (skądinąd na początku pandemii zasadnych) nie widzi racjonalnych powodów, żeby obawiać się wzrostu inflacji. A jak już je wreszcie późną jesienią tego roku dostrzegł, to przekonywał, że wszystkie faktyczne źródła narastającej drożyzny biją poza naszymi granicami. Bo drożeją surowce i energia, bo przerwane zostały tradycyjne superważne łańcuchy dostaw elektroniki i podzespołów, bo szwankuje morski transport, a bank centralny nie ma narzędzi, żeby się tym i podobnym zjawiskom przeciwstawić.
Z tym brakiem narzędzi to nieprawda. Wciąż mamy złotego (kto dziś jeszcze pamięta, że Donald Tusk na serio przymierzał się do wprowadzenia euro w 2011 r.) i własną Radę Polityki Pieniężnej, która ma stać na straży stabilności krajowej waluty, chronić jej wartość, a inflację utrzymywać w ryzach 2,5 proc. (+/- 1 proc.).
Prezes NBP i szef Rady oczywiście o tym wie, ale długo uważał, że skorzysta z możliwości podwyżki bliskich zeru stóp procentowych. W tym przekonaniu wspierała go też oczywiście większość Rady. Pierwszy raz zdanie zmienił w październiku, podnosząc nieznacznie (o 0,4 pkt proc.