Od lat namawiali nas na wspólne treningi: że zabiorą, że pokażą, że nauczą nas strzelać. Sąsiedzi z Mazur, rodzina rolników, która oprócz swoich zwierząt, najbardziej kocha strzelectwo sportowe. Cała trójka – mąż, żona i nastoletnia córka, laureaci konkursów, mistrzowie w licznych zawodach. Dla świętego spokoju mówiliśmy im: jasne, dobrze, może w przyszłym miesiącu. Dziwiła mnie ta ich pasja, nie rozumiałam sąsiadki, gdy mówiła o medytacyjnym wręcz aspekcie swoich treningów, ale jako że daleka jestem od krytyki czyichś namiętności – traktowałam to jak nieszkodliwe dziwactwo. Do teraz.
Cóż bowiem prócz ich strzeleckiej pasji pasuje bardziej do tego co wokół? Śmieszę sama siebie, myśląc o tym, jak bardzo w obliczu wojny moje dotychczasowe życiowe założenia, możliwości i pomysły okazują się mało warte. W pewnym sensie nic nie ma już większego znaczenia, póki ona trwa i wisi nad nami jak miecz Damoklesa. Bo owszem, Art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego sobie, a wyobraźnia karmiona latami edukacji, w której zdrada Zachodu, rozbiory, rusyfikacja, germanizacja, droga na Zaleszczyki, Polska mesjaszem narodów – robi swoje. Jestem produktem swojej epoki, kształtowanym przez wojenne traumy poprzednich pokoleń, dla którego wojna była, jest i będzie głównym punktem odniesienia. Budzę się więc każdej nocy i sprawdzam w telefonie, czy Zełenski żyje, a Kijów nadal niepokonany, mając poczucie, że póki co, to właśnie, a nie cokolwiek innego, są gwarancje mojego bezpieczeństwa.
Lęki przekazywane w międzypokoleniowej sztafecie zyskały w końcu namacalny wymiar, bezcielesne zmory, które pakowano mi do głowy w procesie edukacji i wychowania, zaistniały naprawdę, jak tornado podrywając do upiornego lotu wszystkie zapisane w DNA skrypty strachu. Jakby powstały z grobów moje śląskie ciotki, które zawsze powtarzały – „najgorzyj było za Rusa”.