Zgodnie z darwinowską teorią przetrwania rynek elastycznie podszedł do wojny i lęków Polaków. Z Grouponem jedni mogli je odreagować w SPA, drudzy na strzelnicy. Niektóre zaczęły być otwarte od szóstej rano do północy. Chorzowska strzelnica Hajduki przygotowała ofertę specjalną w trzech pakietach. Najatrakcyjniej prezentował się najdroższy, za 183,20 zł. Nie dość, że z prawie 50-złotowym upustem, to jeszcze z szansą na postrzelanie z kałacha. Skromnie, bo tylko dziesięć nabojów. Ale na więcej w tych realiach trudno liczyć, bo posiadanie broni w Polsce to rzadkość.
252 tys. Polaków, którym wydano pozwolenie na broń, sporo za to zapłaciło. Dlatego chętnych przybywa pomału. Pomysłów liberalizacji dostępu do broni nie brakuje, ale odbijają się od kolejnych kadencji parlamentarnych.
Wystrzelony popyt
Jarosław Turowski pierwszy biznes zaczynał od handlu telewizorami. Wstrzelił się w rynek, bo zaczynał na początku przemian. Każdy chciał mieć wtedy własny telewizor. Od ponad miesiąca na liście marzeń Polaków przybyła nowa pozycja: własna broń. – Ludzie oglądają wiadomości i widzą, że na ulicach w Ukrainie leżą zwłoki cywilów, a nie żołnierzy. Robią rachunek prawdopodobieństwa, czy w razie czego państwo ich obroni. A następnego dnia dzwonią do mnie – mówi Turowski, który od siedmiu lat jest prezesem Gliwickiego Klubu Strzeleckiego.
Tyle że dzwonią na darmo, bo już 4 marca klub przestał przyjmować kolejnych chętnych. – Naszą ambicją nigdy nie było iść na ilość, ale na jakość. A przy tym zainteresowaniu jest to po prostu niemożliwe – mówi Turowski i odbiera kolejny telefon od pana, który chciałby się zapisać do klubu. A wraz z nim jeszcze dwóch innych kolegów z wydziału. Turowski grzecznie ucina konwersację i prosi o telefon w bliżej nieokreślonej przyszłości.