Od owych deliberacji nie są wolne również goszczące mnie łamy POLITYKI, chociażby w artykule Doroty Szwarcman „Czy Szostakowicz ma mieć coś wspólnego z Buczą?”. Autorka pisze w nim, że „wzajemne zakażanie się nienawiścią prowadzi do niczego”. W jakimś stopniu rozumiem to stanowisko w przypadku osoby zajmującej się muzyką poważną, której krajobraz bez dzieł rosyjskich kompozytorów, rosyjskich dyrygentów staje się rzeczywiście uboższy.
Z drugiej strony, Szwarcman nie jest osamotniona w poglądzie, jakoby rosyjska kultura wysoka – klasycy powieści, teatru, kompozytorzy – była wspólnym dobrem światowej kultury, sacrum, o które należy dbać, zwłaszcza teraz, i którego nie możemy się pozbywać, ryzykując potworne zubożenie kulturowe, duchowe i mentalne. Nie damy rady bez Czechowa, Tołstoja, Dostojewskiego, Rachmaninowa, Czajkowskiego i Borodina, bez rosyjskiej opery i baletu. A przecież wyżej wymienione skarby kultury nie mają żadnego związku z przeszłymi, obecnymi (i prawdopodobnie przyszłymi) zbrodniami Rosjan. Krew nie jest w stanie splamić na stałe marmurów.
Niby nie powinno się w ogóle na tego typu płacze i lamenty reagować – przejmowanie się różami, gdy płoną lasy, jest zawsze mocno nieetyczne i niesmaczne. Ludzie, którzy nie rozumieją, że rosyjski projekt imperialny, przemocowy, barbarzyński, oparty na zerowym szacunku do ludzkiego życia, wolności i godności, nie jest jakąś chwilową mutacją i deprawacją, która przybrała naciągnięty ryj Putina, są w najlepszym przypadku naiwni. Jednak może warto się na chwilę zatrzymać nad tymi, którzy za wszelką cenę chcą ochronić jaja Fabergé, wielkie powieści i baletowe fikołki zarówno od wojny, jak i jej przeciwników (czytaj wszystkich wolnych, mających serce dobrych ludzi).