Balkonik, ale z widokiem na starość. Raczej nie na morze. Pcha go siwy, zdyszany starszy jegomość, okulary nie trzymają mu się nosa, bo spływają razem ze strużkami potu. Znam to uczucie, zerkamy trochę na siebie. Każdy ma pojazd. Ja przytrzymuję się swojego roweru, czekamy przed wejściem na pasy. Na balkoniku zamiast zakupów siedzi mały pies. Pierwszy raz widzę psa pchanego na balkoniku, smycz powiewa mu niczym szal Isadory Duncan. – Czy on lubi być tak wiezionym? – pytam. O, bardzo! Zwłaszcza że już ledwo człapie. Ani właściciel, ani pies nie powinni w temperaturze 35 stopni być na rozgrzanym skrzyżowaniu, ale widzę, że pan pcha torbę z zakupami. Kilka puszek psiej karmy.
– Jaki słodki, chciałabym mieć takiego pieska, włącza się dziewczyna w czarnych futrzastych klapkach. Każdy klapek gęsty jak brew Breżniewa. – To dlaczego pani nie ma? – pytam. – Miałam już jedną sukę, a teraz wzięłam drugą suczkę z Ukrainy, dobrze, że ją organizacja uratowała. – Wie pani, ludzie są tacy głupi, że uciekali z domów, zatrzaskując zwierzaki w środku. – No, nie wszyscy, niektórzy uciekają z psami na rękach. Poza tym to może taka iluzja – uciekam tylko na chwilę, zaraz po ciebie wrócę i pójdziemy na spacerek. – No, tak, ale dużo kotów i psów umiera z głodu, bo nie mogą się wydostać. To pierwsza wojna w moim życiu, podczas której tyle mówi się o zwierzętach. (Temat dla Józefa Hena na nową wersję opowiadania „Kłopot z psem”).
Miał być człowiek 2.0 czy już nawet 5.0, a jest mniej niż zero człowieka. Miała być robotyzacja, transhumanizm, bezszelestne asystentki serwujące leki seniorom, zmieniające im pieluchy albo podające bezalkoholowe drinki z parasolką, a jest jak jest. Samotni staruszkowie smażą się na ulicy.