Przyjeżdżał do mojej ciotki do Chorzowa białą syrenką, parkował pod oknami małego bloczku, w którym mieszkała, siadywał z nami przy stole na rodzinnych przyjęciach, zabierał mnie i swojego wnuka na wycieczki do lasu, na jagody albo grzyby. Uwielbiałam zapach mieszanki benzyny z olejem, którą lał do baku swojego auta, piękne niebieskie spaliny i ten dźwięk silnika dwucylindrowego, tak inny od dźwięku wszystkich znanych mi samochodów. Ciotka była wówczas już od dawna wdową, on jednak – wedle wszystkich znaków na ziemi i niebie – owszem, miał żonę i rodzinę. Do dziś nie wiem zatem, na jakiej zasadzie i jakim cudem w tej katolickiej i konserwatywnej na wskroś familii, jaką była rodzina mojej mamy – dużą część swego życia spędzał z moją owdowiałą ciotką w jej małym mieszkanku obok Parku Kultury w Chorzowie. Był dla niej szarmancki i ujmujący, widać było w jego podejściu do niej ogromną czułość, ale czy coś więcej się za tym kryło? Nie wiem i chyba nikt prócz nich dwojga nie wiedział. Mówiło się o nim u nas po prostu pan Kazik, tak jakby jego obecność w jej życiu była sprawą całkiem oczywistą. Pan Kazik to, pan Kazik tamto, przywiezie do nas ciotkę na obiad, zawiezie babcię na obiad do cioci. Na czarno-białych zdjęciach widzę małą siebie na jego kolanach za kierownicą syrenki i utlenioną głowę ciotki, całą w uśmiechach.
Przypomniałam sobie o nich dwojgu, siedzących nad kremem sułtańskim w dawno już nieistniejącej kawiarni Delicja przy ulicy Wolności i o zapachu białej syrenki, gdy czytałam piękną reporterską książkę Agaty Romaniuk „Krótko i szczęśliwie. Historie późnych miłości”. Bo ta historia Kazika i mojej ciotki mogłaby pewnie znaleźć się w tomie, który opowiada o znajdowaniu szczęścia w takim momencie życia, kiedy właściwie niby nie ma już na nie szans, kiedy wszystkie karty ponoć dawno zostały rozdane i lepiej nie mieć złudzeń ani tym bardziej jakichś oczekiwań.