Jeszcze niedawno wydawało się, że pomysł już na dobre trafi do lamusa. Po karczemnej awanturze o głosowanie w sprawie pieniędzy z KPO w połowie stycznia już tylko najbardziej niepoprawni entuzjaści pocieszali się, że może jeszcze powrócą zjednoczeniowe impulsy. Chwilę później Donald Tusk ogłaszał zresztą wygaszenie wysiłków na rzecz jednej listy. Z kolei licytujący się na asertywność liderzy Polski 2050 i PSL ogłaszali współpracę programową, a w domyśle – również wyborczą. Ale jak widać, w polityce mało co jest ostateczne.
Niedawna reaktywacja zarzuconego konceptu nie powinna jednak dziwić. Bo w międzyczasie wiele się zmieniło i po korzystnym dla opozycji ogólnym trendzie pozostało ledwie wspomnienie. Zmiana dokonała się zrazu niespostrzeżenie, bez widowiskowych zwrotów akcji. Mierzona ułamkowymi obsunięciami sondażowych słupków, poczuciem lekkiej zadyszki, nawrotem optymizmu w obozie prawicy. Aż nadszedł przednówek i cząstkowe symptomy zaczęły się układać w niepokojąco spójny obraz. Bezpieczna przewaga opozycyjnej strony w sondażach całkiem już stopniała. Po trochu stracili wszyscy poza w miarę stabilną Lewicą. Za to odbijające się PiS ponownie zakotwiczyło w okolicach 35 proc. poparcia. Niezależnie zwyżkują też notowania Konfederacji, która konsekwentnym wolnorynkowym przekazem obgryza liberalne kresy elektoratu PO, coraz słabiej znoszącego socjalne obietnice Tuska.
I nie bardzo wiadomo, jak gonić odjeżdżającą prawicę. Codzienna polityka wróciła do starych schematów z epoki dominacji PiS. Obóz Kaczyńskiego znów określa główne tematy, wytycza linie podziału. A opozycja po dawnemu chaotycznie biega za podrzucanymi jej piłkami, incydentalnie kreując coś swojego. Każde z ugrupowań próbuje zresztą coś robić na własną rękę, co tylko pogłębia chaos i wrażenie dysproporcji pomiędzy biegunami sceny.