Kiedyś było tak: żołnierzy służby zasadniczej zwoziło się do jednostki wojskowej z całej Polski i zamykało w koszarach. Oderwani od domów, rodzin i swoich parafii, jeśli byli wierzący, szukali wsparcia w wojskowym kapelanie. W niedziele pododdziałami wyruszali na mszę, przed Wielkanocą maszerowali wspólnie do spowiedzi. Przez lata kapelani w pracy duszpasterskiej skupiali się właśnie na tych przyjezdnych, zamkniętych w koszarach żołnierzach służby zasadniczej.
Teraz koszary wojskowe świecą pustkami. Armia jest zawodowa, żołnierze jak robotnicy w fabryce zaczynają pracę rano, a zakład pracy opuszczają o 15.30, soboty i niedziele zwykle mają wolne. – Gdzie tu znaleźć zatrudnienie dla kapelanów? – zastanawia się emerytowany generał Piotr Makarewicz. – Żołnierze nie szukają wsparcia duchowego w czasie pracy, bo są zajęci, a potem spieszą się do domu.
Mogliby korzystać z kościoła garnizonowego po pracy. – Trudno mi sobie wyobrazić, by żołnierz przeniósł się ze swojej parafii, w której jest od urodzenia, do wojskowej, tylko dlatego, że znalazł pracę w jednostce. Dziennikarz, przechodząc z redakcji do redakcji, też nie przepisuje się do innej parafii.
Służba w wojsku wygląda zupełnie inaczej niż na początku lat 90., więc zdaniem gen. Makarewicza ordynariat polowy również powinien się zmienić: – Już nie wystarczy sprowadzić swojej aktywności do kościoła garnizonowego i oczekiwania tam na wiernych.
Luka po politrukach
Nowi kapelani pojawili się w wojsku w 1991 r., w momencie specyficznym, gdy pozbywało się ono swojej marksistowskiej szpicy w postaci oficerów politycznych, a jeszcze nie wykształcił się korpus oficerów wychowawczych. Wypełnili więc ideologiczną lukę po politrukach, dając jednocześnie żołnierzom duchowe wsparcie.