Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Poirot by się uśmiał, Holmes załamał

Jak wygląda praca prywatnego detektywa

Detektyw Krzysztof Rutkowski: jeden z pierwszych, jeden z najbardziej znanych i jeden z najmniej lubianych w branży. Detektyw Krzysztof Rutkowski: jeden z pierwszych, jeden z najbardziej znanych i jeden z najmniej lubianych w branży. Leszek Zych / Polityka
Prywatni detektywi w filmach śledzą, tropią i łapią. Ale życie to nie film. W życiu bywa, że to ich śledzą, tropią i czasem łapią. Właśnie mija 10 lat od chwili, gdy w Polsce oficjalnie pojawił się ten zawód.
Marcin Popowski, prywatny detektyw z Warszawy, specjalizuje się w tzw. sprawach rodzinnych.Krzysztof Pacula/Forum Marcin Popowski, prywatny detektyw z Warszawy, specjalizuje się w tzw. sprawach rodzinnych.
A tutaj detektyw Rutkowski w początkach swej kariery - lata 90. ubiegłego wieku. Na półkach kasety magnetofonowe - młodszym czytelnikom wyjaśniamy: to taki antyczny nośnik danych.Piotr Małecki/Forum A tutaj detektyw Rutkowski w początkach swej kariery - lata 90. ubiegłego wieku. Na półkach kasety magnetofonowe - młodszym czytelnikom wyjaśniamy: to taki antyczny nośnik danych.

Pani w średnim wieku podejrzewała małżonka o zdradę. Wynajęła detektywa, a ten obserwował, robił fotografie, kręcił z ukrytej kamery sceny z życia niewiernego męża. Dokumentacja nie pozostawiała złudzeń – facet miał kochankę. – Żona pokazała mu ten materiał podczas rodzinnego obiadu – opowiada Marcin Popowski, prywatny detektyw, współautor książkowego bestselleru „Porady na zdrady”. – Gość poszedł w zaparte. Tej pani nie znam, to fotomontaż. Żona mu uwierzyła. Po prostu chciała uwierzyć. Żyją razem, on nadal ją zdradza, a ona wierzy, że jest wierny.

Popowski jest typowym przedstawicielem profesji detektywistycznej. Przyjmuje każde zlecenie – z zastrzeżeniem, że nie będzie łamał prawa. Specjalizuje się w tzw. sprawach rodzinnych. Detektyw to brzmi dumnie, ale w gruncie rzeczy ten zawód wykonują ludzie, którym obowiązujące przepisy mocno krępują ręce. W sytuacjach podbramkowych są całkiem bezbronni – nie mają prawa do noszenia broni, więc nikt się nie powstrzyma od ataku, kiedy wzorem policjantów krzykną: stój, tu detektyw!

Licencja na nieinformowanie

W Polsce wydano ok. 500 licencji detektywistycznych, ale w zawodzie pracuje nieco ponad 200 osób. Właśnie mija 10 lat od wejścia w życie ustawy o usługach detektywistycznych. Detektywi rzecz jasna działali już wcześniej, ale w ramach nieuregulowanej przepisami wolnej gry rynkowej. Często na granicy prawa, a czasem poza nią. Ustawa wprowadziła reguły, chociaż według przedstawicieli środowiska to zbyt sztywny gorset. – Za wiele w przepisach ograniczeń, a niektóre zapisy utrudniają nam zdobywanie informacji – mówi współwłaściciel poznańskiego biura Arcano Maciej Zygmunt. Detektyw może na przykład wystąpić do wydziału komunikacji o dane dotyczące właściciela samochodu, a urzędnik może udzielić mu informacji. Mało precyzyjny przepis powoduje, że urzędnicy przeciągają załatwienie prostej sprawy w nieskończoność albo od ręki odmawiają, skoro mogą, a nie muszą.

Detektywi tropią nie tylko niewiernych mężów. Firma z Sopotu specjalizuje się w ochronie marek towarowych, szuka na rynku podróbek. Warszawskie biuro detektywistyczne zajmuje się ochroną bezpieczeństwa firm. Wspomniane biuro Arcano, poza innymi zleceniami, przyjmuje zadania poszukiwania zaginionych osób. Firma z Wrocławia znajduje majątek ukrywany przez dłużników.

Otoczenie się zmienia, więc detektywi zmieniają też swoje specjalizacje. Znany z wielu sukcesów, ale i kontrowersyjnych zachowań Krzysztof Rutkowski w latach 90. zajmował się głównie odszukiwaniem kradzionych samochodów. Potem wyspecjalizował się w negocjacjach z kidnaperami, a ostatnio zabłysnął uprowadzając w Norwegii polskie dziecko, umieszczone tam w rodzinie zastępczej. Rutkowski działa bez licencji, umiejętnie omija zapisy ustawy. Formalnie występuje jako biuro doradcze. Środowisko prywatnych detektywów traktuje go jak czarną owcę. – Ten człowiek psuje zawód – mówi prywatny detektyw z Małopolski.

Rutkowski miał patent na współpracę z policjantami. Wynagradzał ich za informacje, a niektórych zatrudniał w swoim biurze i jego filiach w całej Polsce. Właśnie współpraca z policją jest dla polskich detektywów źródłem kłopotów. Detektyw P. trafił nawet do aresztu na siedem miesięcy, bo podejrzewano, że kupuje informacje od zaprzyjaźnionego gliniarza z CBŚ. Detektyw R. z Trójmiasta został zatrzymany pod zarzutem m.in. korumpowania policjantów. Postępowanie w końcu umorzono, a R. decyzją sądu dostał odszkodowanie za niesłuszne zatrzymanie. Podobne przygody powracają cyklicznie. Detektywi narzekają, że chociaż są zawodem zaufania publicznego, ustawa uniemożliwia im korzystanie z podstawowych baz danych: CEPiK czy Biura Adresowego. – Jeżeli zwracam się do znajomego policjanta o sprawdzenie czyjejś karalności w rejestrze skazanych albo ustalenie adresu, to nie dlatego, że mam jakieś przestępcze zamiary – mówi detektyw P. – Muszę zdobyć podstawowe informacje dla dobra mojego klienta, a legalne sposoby mam zablokowane.

Dlatego prywatni tropiciele zakładają własne organizacje, stowarzyszenia i związki. Chcą mieć wpływ na tworzenie prawa, które ułatwiałoby im pracę. Aby zdobyć licencję, nie mogą być karani ani nawet notowani. Muszą też zdać egzamin ze znajomości przepisów prawnych, metod procesowych i zagadnień pracy operacyjnej. – To trudne do przejścia sito – mówi Paweł Aleksandrowicz, detektyw z Poznania. – Do zawodu trafiają osoby dokładnie wyselekcjonowane, fachowcy.

Na kłopoty – windykatorki

Alicja Słowińska z Wrocławia, kobieta detektyw, wyrobiła sobie wśród klientów markę skutecznej windykatorki długów. Jej praca nie ma nic wspólnego z windykacjami, o których bywa głośno – wymuszanie, grożenie, zastraszanie. Działa delikatnie, ale konsekwentnie. – Pomagam klientom w ustaleniu, gdzie dłużnik ukrywa majątek – tłumaczy. A pomysłowość nie zna tu granic. Firmy, aby uciec od roszczeń, tworzą spółki-córki, często z tym samym zarządem. Koszty zostają w spółce, która jest dłużniczką, a zyski przechodzą do spółek-córek. Osoby prywatne, to metoda stara jak świat, przepisują swoje ruchomości i nieruchomości na członków rodziny, a nawet na osoby niespokrewnione. – W takich przypadkach doradzamy klientom skorzystanie ze skargi pauliańskiej – mówi detektyw Słowińska.

Roszczenie pauliańskie wywodzi się z prawa rzymskiego. Jeżeli uda się dowieść, że osoba, na którą dłużnik przepisał majątek (darował albo sprzedał), była świadoma, iż dzieje się to z krzywdą dla wierzyciela, taką transakcję, często fikcyjną, można obalić. – 80 proc. spraw sądowych zakładanych na podstawie skargi pauliańskiej upada, bo wierzyciele nie potrafią udowodnić swoich racji. Gdyby korzystali z pomocy detektywów, ich szanse znacznie by wzrosły – zauważa Alicja Słowińska.

Nawet sprawy początkowo pozornie nie do wygrania na dłuższą metę kończą się sukcesem. Słowińska cierpliwie czeka na finał historii, jaką zajmowała się kilka lat temu. Jej klient pożyczył na kilka dni znajomemu 5 tys. zł. Umówili się na odsetki – 1 proc. dziennie. Dłużnik pieniędzy nie oddał, a majątek ukrył (przepisał na członków rodziny). Na podstawie skargi pauliańskiej i dowodów zebranych przez panią detektyw sąd nakazał zapłatę wraz z odsetkami. – Dłużnik, co prawda, wyjechał za granicę, ale jest pewne, że tu wróci. A wtedy będzie musiał zapłacić; na dzisiaj to już 50 tys. zł – mówi Słowińska.

Kobieta detektyw nie jest już w szeregach polskich tropicieli wyjątkiem. Ok. 10 proc. licencji udzielono paniom. Pracują z podobną skutecznością jak detektywi płci męskiej. – Klienci oczekują, że będziemy podobni do filmowych detektywów – mówi Słowińska. – Broń, kajdanki, strzelanina i efektowna bójka. Jeżeli ktoś ma takie oczekiwania, to się rozczaruje. My pracujemy po cichu i bez efektów specjalnych.

Poszukiwani, poszukujący

Maciej Zygmunt i Paweł Aleksandrowicz efekty specjalne mają już za sobą. Obaj pracowali w poznańskiej dyrekcji Centralnego Biura Śledczego, chodzili pod bronią, zamykali najgroźniejszych bandytów. Po przejściu na policyjne emerytury założyli firmę detektywistyczną. Jedną z ich specjalności jest poszukiwanie osób.

To nie zawsze oznacza jakąś dramatyczną historię – mówi Aleksandrowicz. Ludzie mijają się w przelocie, a potem nagle pragną się odszukać. Ktoś poznał kogoś na wczasach. Ktoś rozmawiał z kimś na czacie. Ktoś stęsknił się za dalekim kuzynem, z którym lata temu utracił kontakt. A wtedy na kłopoty – detektyw. Pewna kobieta chciała, żeby Zygmunt i Aleksandrowicz odnaleźli jej dzieci. Kiedy były małe, oddała je do zagranicznej adopcji. Tłumaczyła, że była biedna, nie potrafiła zapewnić maluchom przyszłości. Teraz chce wiedzieć, jak im się w życiu wiedzie. Odmówili przyjęcia tego zlecenia. Zbyt wiele mieli wątpliwości. Podejrzewali, że kobieta chce odszukać swoje dorosłe już pociechy, bo wierzy, że żyjąc na Zachodzie są wystarczająco bogate, aby wspomóc ją finansowo. Oddała je z przyczyn ekonomicznych i chce odnaleźć z tych samych powodów.

Niedawno poszukiwali zaginionej kobiety. Jej mąż zadzwonił w środku nocy. Żona, nauczycielka, wyszła ze szkoły do apteki, bo bolała ja głowa, i już nie wróciła. W pracy zostawiła telefon komórkowy i dokumenty. – Szukaliśmy jej trzy doby, dzień i noc – mówi Maciej Zygmunt. Na własnej skórze przekonali się wtedy, jak traktuje petentów ich poprzednia instytucja. Na komendzie musieli się wykłócać, aby dyżurny przyjął zgłoszenie o zaginięciu. Rzecz jasna, na pomoc ze strony policji liczyć nie mogli. – Często się zdarza, że to my im pomagamy, nigdy na odwrót – mówi Aleksandrowicz.

Informacje uzyskiwali więc sami od przechodniów, koleżanek z pracy, w aptece. Wreszcie złapali trop, dowiedzieli się, że podobna do poszukiwanej kobieta wsiadła do pociągu na poznańskim dworcu. Chyba instynkt podpowiedział im, na jakiej stacji mogła wysiąść. Było to miasto oddalone od Poznania o kilkaset kilometrów. Kobieta błąkała się tam po peronach. Okazało się, że straciła pamięć, nie wiedziała, kim jest i gdzie mieszka. W domu doszła do siebie.

Na zlecenie drobnych kupców z okolic Gubina (granica polsko-niemiecka) odnaleźli ukrywającego się właściciela kantoru. Kupcy wymieniali u niego euro na złotówki. Zostawiali codzienny utarg, a złotówki odbierali raz w tygodniu. Aż kiedyś już odebrać nie mogli, bo kantorowiec zniknął wraz z rodziną. Był im winien równowartość 300 tys. euro. Policja nie chciała go szukać, radziła poszkodowanym, aby skierowali sprawę do sądu cywilnego. Detektywi namierzyli właściciela kantoru w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu. Miał kłopoty nie tylko z kupcami, ale i poważniejszymi wierzycielami. Obawiał się o życie, dlatego uciekł. – Znaleźliśmy go dzięki zdobytym informacjom, ale też dedukcji psychologicznej – mówi Maciej Zygmunt. – W naszej robocie trzeba być niezłym psychologiem.

Romanse pod specjalnym nadzorem

Marcin Popowski bez wątpienia ma psychologiczny talent. Śledząc małżeńskie zdrady, nie zakłada z góry, że jego skuteczność zaowocuje rozwodem. – Wolę być mediatorem, namawiam strony do rozsądku.

W zdradach specjalizuje się już 17 lat. Czasem zastanawia się, czy to nie z powodu scen, jakich się naoglądał, sam pozostaje wciąż kawalerem. Doszedł do wniosku, że zdrada małżeńska to forma odreagowania. – O partnera trzeba dbać, nie traktować go jak łup na całe życie. Po latach małżonkowie tracą umiejętność rozmowy ze sobą, przestają troszczyć się o siebie nawzajem, przestają się szanować. Narasta frustracja. Wystarczy, że na taki grunt trafi ten trzeci lub ta trzecia. Na początku to zwykły romans. A potem staje się nałogiem – puentuje.

Wyjście z kryzysu zależy od obu stron. Ta, która zdradziła, musi być szczera. Zdradzony partner ma do wyboru – wybaczyć albo odejść. Według Popowskiego, wszystko zależy od empatii, umiejętności zrozumienia partnera. – Ktoś z silnie rozbudowanym ego nie umie wybaczać.

Dla doświadczonego oka symptomy zdrady są widoczne. Nagła zmiana zachowania, trybu życia. Facet zaczyna dbać o siebie, czyści buty, prasuje koszule, kupuje wodę kolońską, a wcześniej tego nie robił. Zapisuje się na siłownię. Staje się czujny, wymazuje maile i esemesy, chowa telefon, który wcześniej leżał na szafce. – Mnie wynajmują głównie zdradzane kobiety – mówi detektyw. – To nie znaczy, że one nie zdradzają, ale ich mężowie nie szukają potwierdzenia wiarołomstwa u detektywa, bo wstydzą się przyznać do rogów. Ale prawda jest taka, że partnerzy moich klientek romansują przeważnie z mężatkami.

Po przyjęciu zlecenia zaczyna się praca operacyjna, obserwacja, filmowanie. Czasem klienci decydują się użyć urządzeń elektronicznych, wmontowanego do auta GPS, urządzenia podsłuchowego albo programu szpiegowskiego w telefonie komórkowym. – Ja im tylko mogę doradzić rodzaj sprzętu, wskazać legalne miejsce zakupu, zainstalować muszą już sami – mówi Popowski.

Często okazuje się, że nie było zdrady, a jedynie jej pozory. Facet, zmęczony dotychczasową monotonią, zaczyna uciekać z domu. Jedzie nad jezioro i medytuje w samotności. Inny nagle zaczął brać lekcje gry w ping-ponga u profesjonalnego trenera. Żonie wstydził się przyznać do takiej pasji.

Tylko dwa razy Popowskiemu udało się przyłapać zdradzającego na gorącym uczynku. Raz w domku letniskowym na drugim końcu Polski. Raz w wynajętym mieszkaniu na dziesiątym piętrze – akurat ocieplano budynek i kamerzysta wdrapał się po rusztowaniu. Najczęściej dokumentacja zdrady to zwykłe fotki, nie ze scen intymnych, ale z flirtu. Wspólne kolacje w dobrych knajpach, spacerująca para trzymająca się za ręce.

Na dłuższą metę praca prywatnego detektywa jest przygnębiająca. Wciąż obcuje z ludzkimi nieszczęściami, ze zdradą, oszustwem, kradzieżą, szuka ludzi, którzy zagubili się w życiu. I nieustannie musi uważać, aby samemu się nie zagubić. Wystarczy nierozważny krok, delikatne przekroczenie prawa, aby ze ścigającego stać się ściganym.

Polityka 33.2011 (2820) z dnia 09.08.2011; Kraj; s. 25
Oryginalny tytuł tekstu: "Poirot by się uśmiał, Holmes załamał"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną