Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Stan ciężki, urojony

Stanisław Tymiński. Stan ciężki, urojony

Po 15 latach Stan Tymiński znowu nadchodzi. Samolot z nim na pokładzie wylądował w Warszawie. Krajowy Indiana Jones, Czarny Koń, gość z Czwartego Wymiaru nadlatuje, aby ponownie podjąć próbę uratowania polskiej demokracji i zrobić porządek.

Pierwsza próba, choć obiecująca, zakończyła się niepełnym sukcesem. Po przegranych z Lechem Wałęsą wyborach prezydenckich i klęsce założonej przez siebie Partii X Stan wyjechał z kraju, rozwiódł się, ożenił i zapadł w polityczny sen. Ale spał czujnie, wybudził się niedawno i, jak powiada, zrobiło mu się żal. Nie siebie (w końcu ma własny biznes, pieniądze i kolejną młodą żonę), ale ludzi w kraju, którzy cierpią, jak cierpieli, i to go boli.

Człowiek z wężami

Stan (rocznik 1948), z wykształcenia technik elektronik, w 1970 r. wyemigrował do Kanady. W 1981 r. kierowany chęcią zgłębienia świata duchowego Indian dotarł do odległych zakątków Amazonii, w mieście Iquitos stworzył małe finansowe imperium, lokalną telewizję kablową i poślubił Graciellę – miejscową piękność. Zbliżył się także do amazońskiego plemienia Jivaro, które, jak powiada, nauczyło go „jak przy pomocy myśli wkraczać w Czwarty Wymiar”, m.in. dzięki rytualnemu spożyciu ayahuasca, halucynogennego napoju ze zmacerowanych kawałków liany, generującego ciekawe wizje, którym – zdaniem znawców – towarzyszą gwałtowne wymioty, defekacja i niemożność utrzymania moczu.

Stana wciągnął prymitywizm, uległ fascynacji dżunglą, którą uczynił instrumentem głębszych wtajemniczeń w Czwarty Wymiar. Dogłębnie oczyszczony wewnętrznie opuścił Amazonię i w 1990 r. przybył do kraju, gdzie, jak powiedział, ujrzał „straszliwe spustoszenie poczynione przez komunizm, który pozostawił w spadku wiele ofiar, a wściekły kapitalizm dołożył nowych”. Według jego wstępnych wyliczeń budżet kraju zmniejszył się aż o 258 proc., co, jak łatwo się domyślić, było liczbą porażającą.

W tej sytuacji Stan postanowił zostać kandydatem na prezydenta. Wiele wskazywało na to, że kraj czekał na kogoś takiego jak on – bogatego wizjonera patriotę, którego nie wystawia żadna partia czy środowisko polityczne, lecz który śmiało wysuwa swoją kandydaturę sam i po męsku ją akceptuje. Swoją decyzją rozruszał przy okazji gnuśną atmosferę przedwyborczą, w której jeden z jego konkurentów, Tadeusz Mazowiecki, zwlekał z ogłoszeniem swojej kandydatury, mimo że mocno go naciskano, zaś drugi, Lech Wałęsa, w ogóle startować nie chciał, ale musiał.

„Przyznaję się, jestem milionerem w prawdziwym tego słowa znaczeniu” – ujawnił Stan wzbudzając z miejsca aplauz osób mających dość farbowanych milionerów w nie wiadomo jakim znaczeniu tego słowa.

Prasę obiegło zdjęcie Stana opasanego wężami boa, które, jak wiadomo, wyczuwają charakter człowieka oraz jego męstwo, dlatego dobrego i odważnego nie atakują. Niezwykłe wrażenie na kobietach robił jego zagadkowy uśmiech, przymrużone oczy, nieobecny, błędny wzrok. Mężczyzn oprócz naszyjnika z węży ujęła dodatkowo czarna teczka, w której, jak ujawnił przybysz z dżungli, spoczywają wstrząsające materiały, przed ujawnieniem których na razie powstrzymuje się siłą woli.

Stan, który bez teczki nigdzie się nie ruszał, ogłosił, że jego pierwszym krokiem jako prezydenta będzie ogłoszenie remanentu kraju, powstrzymanie wielomiliardowych kradzieży oraz planu wicepremiera Balcerowicza. Czuł, że sytuacja w kraju jest tragiczna, dlatego od razu chciał się zobaczyć osobiście z wicepremierem, aby, jak przyznał, „wyjaśnić stan naszego kraju i ogłosić stan ratunkowy”, inaczej mówiąc – „uruchomić mechanizmy, które pomogą ludziom, którzy umierają z głodu”. Jego sekretarz dzwonił do wicepremiera sześć razy, niestety wicepremier ani razu nie oddzwonił.

„Przede wszystkim widzę nasz kraj jako kraj dobrobytu” – ogłosił i przypomniał lata pięknego rozkwitu za Jana Kazimierza i innych królów polskich. „Niestety, to wszystko poszło w diabły” – ubolewał.

Nie chcąc, aby społeczeństwo ostatecznie pogrążyło się w rozpaczy, już na jednej z pierwszych konferencji prasowych zapowiedział, że „za trzy lata będziemy żyć w dobrobycie, a za miesiąc odczujemy wymierzalną poprawę” pod warunkiem, że zastosujemy się do recept zawartych w jego książce „Święte psy”, w której zebrał garść rad, ale i przestróg dla Polski, wskazał także na kilka istotnych niebezpieczeństw, jak choćby „dążenie międzynarodowych sił do stworzenia z Polski enklawy białych murzynów Europy”.

„Obudźmy w sobie naszą polską krew”, wzywał Stan, wskazując na nasze dobre geny, w których nosimy „tysiącletnią tradycję walk o niepodległość”. Te geny będą naszym orężem w walce z Zachodem, w której „musimy być silni i na siłę odpowiadać siłą”. Będzie to walka na polu ekonomii, ale w zanadrzu dobrze jest mieć także jakąś niespodziankę, dlatego, jak napisał w swojej książce – „najbardziej skuteczną bronią dla Polski jest dziś »inteligentna« rakieta średniego zasięgu wyposażona w głowicę jądrową wielkości megatony”. Pomysł był absolutnie słuszny, bo, jak przyznał, „mieć broń jądrową, znaczy to przecież znaleźć się w klubie państw, którym się zazdrości, które cieszą się szczególnym poważaniem międzynarodowym”.

Kandydat z dużą czcionką

Stan przystąpił do organizowania politycznego zaplecza, przyciągając wielu ludzi z otwartym sercem i czystymi intencjami. Na zarzuty, że otacza się polityczną szumowiną, działaczami antysemickiego stowarzyszenia Grunwald, byłymi esbekami i partyjnymi aparatczykami, odpowiadał rzeczowo, że to kłamstwo, w jego kręgu nie ma osób aż tak skompromitowanych jak Michnik, Kuroń czy Geremek, a byli członkowie PZPR nie muszą być kanaliami, mają za to bogate doświadczenia, a zresztą skąd on ma brać fachowców? Skupił się także na uzyskaniu odpowiedniej liczby podpisów dopuszczających go do kampanii wyborczej, a tym, którzy dostarczą listy z co najmniej 20 podpisami, zapowiedział natychmiastowe wysłanie swojej książki „Święte psy”. Jak się łatwo domyślić, był to argument rozstrzygający – podpisy zebrano, książka zaś poszła w lud, otwierając ludzkie umysły i w pewnych kręgach stając się literackim przebojem sezonu.

– Tymiński domagał się, aby książka miała dużą czcionkę. Uważał, że tylko wówczas będzie mogła trafić do prostych ludzi. Tłumaczyliśmy, że nie ma związku między wielkością czcionki i zdobyciem czytelników, ale on nie chciał przyjąć tego do wiadomości – wyjaśniał mediom Wojciech Sobociński, właściciel oficyny, która rzuciła „Święte psy” na polski rynek. Nie krył, że pozycja ta napisana została polszczyzną oryginalną, stylistycznie przesiąkniętą surową, skomplikowaną i mogącą przytłoczyć tradycyjnego czytelnika atmosferą amazońskiej dżungli. – Na początku chcieliśmy wszystko poprawić, ale wówczas trzeba by książkę napisać od nowa. Zorientowaliśmy się, że powstałby gniot nie do przyjęcia – mówił.

Lektura wzbudziła wśród tzw. krytyków wiele zastrzeżeń i wątpliwości, ale Sobociński absolutnie nie zgadzał się z opiniami, że jest ona tworem schizofrenika, choć przyznał, że jest obsesyjna i egzaltowana, miejscami naiwna i trochę irytująca.

Pierwszy maja na krzyżu

Publiczne zachowanie Stana drażniło, bo wymykało się precyzyjnym definicjom. Pisano, że sprawia wrażenie człowieka spreparowanego przez naukowców z laboratorium, w którym prowadzi się badania na temat techniki przejmowania władzy. Niektóre autorytety sugerowały, że jego sposób mówienia, owe wyrzucane nerwowo i w napięciu zdania, są metodą na hipnotyzowanie tłumu.

– To nieprawda. On ma problemy z formułowaniem myśli w języku polskim – uspokajał wydawca Sobociński ujawniając, że podczas pierwszych rozmów telefonicznych miał wielkie problemy ze zrozumieniem tego, co Stan mówi, ponieważ zdania budował w sposób bardzo niekonwencjonalny, a na dodatek ciągle wtrącał angielskie słowa.

Ale Stan wciąż był tajemnicą. W kręgach establishmentu siał niepokój potęgowany teczką oraz złowrogim faktem, że na jego temat prawie w ogóle nie opowiadano dowcipów. Sądząc po jego zachowaniu, oczyszczająca ayahuasca, wypłukując ze Stana prawie wszystko (według niektórych zostało tylko opakowanie), pozostawiła jednak w jego nieprostej osobowości trwały ślad. Kim naprawdę jest Stan Tymiński i jaką wiarę wyznaje, pytano, pojawiły się pierwsze diagnozy.


– Według mnie Tymiński jest deistą, ale ma chyba własną koncepcję Boga. Wydaje mi się, że bez pośredników rozmawia z Panem Bogiem – oceniał wydawca Sobociński. Dla literata Romana Samsela był natomiast „całkowitym mistykiem, w dużym stopniu pod wpływem zen”. Kwestia nabrzmiała zwłaszcza po ujawnieniu informacji, że Stan ukrzyżował literata Samsela za pomocą liny okrętowej.

– Obwieścił, że zostanę ukrzyżowany 1 maja, aby w ten sposób uczcić święto klasy robotniczej – wyjaśnił po zdjęciu z krzyża Samsel dodając, że zgodził się na ukrzyżowanie, aby się moralnie oczyścić i zdobyć zaufanie Stana.

Prasa początkowo nie zwracała wielkiej uwagi na prezydencką kampanię Stana. „Rzeczpospolita” napisała o nim: „Kanadyjski przemysłowiec, mający program zbawienia Polski i kosmosu”, dodając, że nie ma on cienia szans na uzyskanie choćby procenta głosu wyborców”. Jednak w badaniach Demoskopu na dwa miesiące przed wyborami Stan dostał 3,7 proc., potem kolejno: 8 i 15 proc.

„Czy Polska stanie się pośmiewiskiem świata?” – spytała na pierwszej stronie „GW”, gdy poparcie w sondażach przekroczyło magiczne 20 proc. A kiedy na przełomowym dla jego kampanii spotkaniu wyborczym w Zakopanem Stan oskarżył premiera Mazowieckiego o zdradę stanu, a rząd o fałszowanie danych statystycznych dotyczących gospodarki, szef MSW Krzysztof Kozłowski oświadczył, że zmuszony będzie ustalić, kim naprawdę jest Tymiński.

Przed drugą turą wyborów prezydenckich TVP nadała program, w którym sąsiedzi Tymińskich z Toronto zarzucili Stanowi bicie żony, głodzenie dzieci oraz sknerstwo. Stan uznał audycję za obraźliwą i oddał sprawę do sądu, w którym jego małżonka wyjaśniła, że oskarżenia sąsiadów to brednie, o sknerstwie nie ma mowy, a jedyne spięcie w ich małżeństwie wywołała zupa pomidorowa, którą w pierwszym okresie pożycia przyrządzała po peruwiańsku, dodając za dużo chili (po ciągnącym się kilka lat procesie TVP musiała Stana przeprosić).

W zasadzie na żadne z postawionych pytań nie zdołano odpowiedzieć twierdząco. Nie potwierdził się wątek esbecki, libijski ani kolumbijski, zaś wątku związanego z Czwartym Wymiarem w ogóle nie udało się zbadać, ponieważ UOP nie potrafił ustalić, gdzie to jest i czy ma tam jakichś ludzi.

Stan ma sucho w ustach

Nie mogąc znaleźć zbyt wiele na zewnątrz Stana, sięgnięto do środka – do jego głowy w której, trzeba powiedzieć, od razu znaleziono ciekawe rzeczy. Wypowiadający się w prasie fachowcy zauważyli, że z tego, co i jak Stan mówi, wyłania się postać osoby niepoczytalnej, z mieszanką megalomanii i groźnej choć groteskowej manii prześladowczej, zaś jego teczka (której zawartości wciąż nie chciał pokazać) to z pewnością schizofreniczne bazgroły, szatańskie znaki albo coś takiego. Psycholog Andrzej Samson wyznał „GW”, że Stan Tymiński jest „głęboko zaburzony” i że jest „osobowością paranoidalną”. Zasugerował, że to „wariat kliniczny”, zestawiając go z przysłowiowym panem Wiesiem, któremu wydaje się, że jest Napoleonem. Inni po jego głosie poznali, że ma sucho w ustach, co jest właściwe dla pacjentów przyjmujących leki. Jeszcze inni zauważyli, że gdy tylko Stan dostaje trudniejsze pytanie, zamiast odpowiedzieć od razu, robi dziwne pauzy, mruży oczy i przekręca głowę, co sprawia wrażenie, jakby nie zrozumiał pytania lub – według radykalnych diagnoz – jakby słuchał „głosów”, z czego by wynikało, że ma omamy charakterystyczne dla rozwiniętej paranoi.

Mimo tych defektów Stan w pierwszej turze wyborów i tak był drugi (23 proc. głosów, podczas gdy Wałęsa 40 proc.), eliminując z gry urzędującego premiera Tadeusza Mazowieckiego (18 proc.).

W drugiej poszło mu gorzej i przegrał z Wałęsą 74 proc. do 26 proc. Analiza wyników głosowania pokazała, że trafił do ludzi młodych z wykształceniem podstawowym z małych i średnich miast, nie zaufali mu natomiast emeryci, renciści i inteligencja.

Stan ściskając swoją czarną teczkę z drogocenną zawartością i mrużąc oczy przyznał, że wykończyła go prasa, radio, telewizja. Spotkałem się z poniżeniem i pogardą od dziennikarzy innej narodowości. Musiałem walczyć z antypolonizmem. Na pytanie, czy ma na myśli Polaków wywodzących się z mniejszości żydowskiej, odpowiadał rzeczowo: Tak, przecież to nie byli Chińczycy.

Mimo agresywnego zachowania nie-Polaków (i nie-Chińczyków) nie zamierzał się poddać, a jego kolejnym celem stały się wybory parlamentarne w 1991 r. Założył stronnictwo o wiele mówiącej nazwie Partia X. Twierdził, że to ugrupowanie ostatnich uczciwych Polaków, chociaż Stefan Niesiołowski i jemu podobni byli raczej zdania, że to krzyżówka faszyzmu z komunizmem i polityczni chuligani żerujący na trudnościach gospodarczych naszego kraju. Jednocześnie ogłosił oryginalny projekt sfilmowania „Świętych psów” w konwencji thrillera politycznego. W głównej roli samego siebie widział Stanisława Tyma, który jednak był zmuszony odmówić ze względu na, jak to określił, „zbyt uczuciowy stosunek do postaci, podczas gdy rola wymaga chłodnego dystansu”.

Stan rozpoczął także intensywne prace nad autorskim planem X, który miał zostać ogłoszony we właściwym momencie. Dlaczego? A dlaczego mamy oddawać w takiej podstępnej, zdradliwej sytuacji politycznej nasze najlepsze programy ludziom takim jak Bujak lub prezydent Wałęsa, który zresztą do tej pory o to nie prosił? – zauważał sensownie, z przykrością ujawniając, że są pewne grupy polityczne, które chcą kraść pewne dobra polityczne. „Dlaczego jest aż 90 proc. zgodności między naszym programem a programem pana Bujaka, którego popiera pan Soros, miliarder żydowskiego pochodzenia z Nowego Jorku?” – pytał.

Cios był celny. Informacja o tym, że programy Tymińskiego oraz Bujaka – Sorosa są aż w 90 proc. zbieżne, wstrząsnęła rynkami, a w szczególności samym Zbigniewem Bujakiem, który od tamtej pory jakoś nie może się politycznie podnieść. O zdemaskowanym Sorosie ostatnio też jest jakby ciszej.

Tymczasem sytuacja w kraju stawała się dramatyczna. Z listów oraz informacji, które Stan dostawał z terenu, wynikało, że większość z 8,5 tys. państwowych zakładów jest na skraju bankructwa, a ludność głoduje, co stwierdził ponad wszelką wątpliwość na własne oczy. Idą ulicą i szurają nogami, co jest oznaką głodu. Widziałem to w Peru, jestem uczulony – przyznał. Jemu samemu też zresztą było ciężko, dlatego w partyjnym miesięczniku „Listy X” apelował: „Polacy, obudźcie się, bo jest późno. Pomóżcie finansowo, aby walczyć dalej, bo mnie już nie starcza pieniędzy”.

Polacy spali jednak nadal (Z głodu? A może ktoś im czegoś dosypał?), na dodatek Komisja Wyborcza unieważniła krajową listę Partii X z powodu fałszowania podpisów, w wyniku czego do Sejmu weszło zaledwie trzech jej przedstawicieli. W oświadczeniu złożonym dziennikarzom Stan wyjaśnił, że unieważnienie listy wyborczej jego partii to działanie „czerwonych skunksów, czyli Unii Demokratycznej”, a szerzej – „udokomuny”, do której zaliczył także SLD i braci Kaczyńskich. Udokomuna, mówił, gardzi polskim narodem i trzyma władzę metodami agenturalnymi, zresztą już w drugim pokoleniu, bo wcześniej ich rodzice zostali wprowadzeni do rządu przez NKWD. Nie ma co ukrywać, od 44 roku rządzi jedna paczka, która najpierw podzieliła się na tzw. władzę i opozycję, a potem dla zamydlenia ludziom oczu zaczęła się dzielić jak mikroby na liberałów, demokratów itp. Wymyśliła też Solidarność – ogłosił.

Czekając na rozkaz

Pod koniec 1991 r. okazało się, że udokomuna, czyli wszyscy, są jednak silniejsi. Stan miał dość. Ogłosił, że zostawia w kraju ostatnią garstkę prawdziwych Polaków – członków Partii X, a sam wraz z czarną teczką wyjeżdża, bo nie chce być w Polsce, którą sfałszowane wybory zamienią w żydowską kolonię.

Na pytanie, czy wróci, odmówił odpowiedzi, chociaż żegnając się z żołnierzem na ostatnim posterunku przed wejściem do samolotu, powiedział: Do zobaczenia w wolnej Polsce. A dziennikarzowi „GW” wręczył prezent – małe plastikowe pudełko z napisem: „Ostatnie słowo”. Pudełko okazało się zabawnym, celnie oddającym złożoną osobowość Stana gadżetem z nagranym i powtarzanym w kółko angielskim tekstem: „Pieprzony Żyd! Ty dupku! Odpierdol się!”.

Potem Stan wpadał do kraju kilkakrotnie, za każdym razem zapowiadając, że pogarszającej się z roku na rok sytuacji kraju ani on, ani naród nie będą tolerowali w nieskończoność. Coraz więcej osób przychodzi do mnie z prośbą o wydanie rozkazu i wyznaczenie dnia ruszenia na okupanta. Jeżeli będę musiał wydać taki rozkaz, nie będzie to moja wina, lecz wynik potwornej arogancji i rabunku – ostrzegał.

Na razie Stan powstrzymuje się od wydania tego dramatycznego rozkazu. Zobaczymy, jak długo jeszcze?

Polityka 23.2005 (2507) z dnia 11.06.2005; Historia; s. 83
Oryginalny tytuł tekstu: "Stan ciężki, urojony"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną