Niezależnie od wyniku sporu wokół planów reorganizacji sądów najniższego szczebla, one same nie zostaną zlikwidowane. I to jest najważniejsze, bo prawem obywateli jest łatwy dostęp do wymiaru sprawiedliwości.
Na jednej szali są:
- Powaga wymiaru sprawiedliwości, zwłaszcza wobec popularnego – i czasem uzasadnionego – przekonania o uwikłaniu sędziów w rozmaite miejscowe zależności towarzyskie, czy wręcz biznesowe
- Wzgląd na efektywność pracy sądów: te w mniejszych miejscowościach są faktycznie dużo mniej obciążone, a państwo musi ponosić koszty ich utrzymywania (wrażenie robią m.in. podawane przez resort sprawiedliwości statystyki, wedle których na 7 tys. sędziów pracujących w sądach rejonowych prawie połowa to… funkcyjni – prezesi, wiceprezesi i przewodniczący wydziałów)
- Ambicja Jarosława Gowina, by wreszcie do końca przeprowadzić jakiś swój pomysł.
Na szali drugiej zaś:
- Ważna dla sędziowskiej niezawisłości zasada nieprzenoszalności sędziów wzmocniona doświadczeniem, że w rozbijaniu zastanych koterii lokalnych zmiany strukturalne nie są najskuteczniejszą bronią. (Dla skutecznej walki z układami najważniejsi są ludzie – sędziowie z mocnym kręgosłupem etycznym i silnymi gwarancjami niezależności. Tacy zaś nie pojawią się w efekcie najgruntowniejszych nawet reorganizacji, lecz tylko w wyniku dobrego przygotowania kadr do tej profesji i zapewnienia sędziom mocnej pozycji społecznej).
- Ambicje władz i społeczności lokalnych. Miasteczko z własnym sądem to brzmi dumnie - dlatego plan ich likwidacji uderza w wielu lokalnych polityków PO a nade wszystko PSL, dlatego nawet wewnątrz koalicji pomysł Gowina uznawany jest za kłopotliwy.
Ale jeśli nawet w planach ministra sprawiedliwości jest jakiś sens, to problem w tym, że minister kolejny raz forsuje swoje koncepcje w sposób, by tak rzec, bezpardonowy.