Sylwester Latkowski, Piotr Pytlakowski: - O udział w porwaniu Krzysztofa Olewnika oskarżała pana nie tylko prokuratura. Także rodzina Olewników od dawna rzucała na pana cień podejrzeń.
Jacek Krupiński: - Gdzie była ta ich determinacja, ta wola walki, gdy Krzysztof żył? Kto się tym zajmował? Każdy był zrozpaczony, jak zbity pies. To ja, na prośbę Olewników, docierałem gdzie mogłem, woziłem sześć razy pieniądze na okup. Szukałem śladów Krzysia. A teraz wszystko co robiłem, odbija się czkawką, jest kierowane przeciw mnie. Jeżeli rodzina Olewników chciałaby kogokolwiek rozliczyć, najpierw niech uderzy siebie w pierś.
Ma za co?
Po części każdy ma za co. Oni, ja, policja, prokuratorzy. Nie uratowaliśmy Krzysztofa, chociaż można było to zrobić. Wpłynął anonim, pamiętacie, tam padały nazwiska Pazika i Piotrowskiego, podano też okolice Nowego Dworu, gdzie Krzysia przetrzymywano. Potem wszystko okazało się prawdą, ci dwaj byli wśród porywaczy, miejsce też się zgadzało. Krzysztof żył po anonimie jeszcze dziewięć miesięcy.
Znał pan kogoś z porywaczy, Kościuka, Franiewskiego?
Absolutnie nie. Nikogo z nich nie znałem, poza Pazikiem i Piotrowskim, którzy mieszkali tutaj, w Drobinie. Żałuję, że nic nie wiedziałem o tym anonimie. Ja bym tą sprawę razem z Wojtkiem Kęsickim (policjant, przyjaciel domu Olewników – przyp. aut.) załatwił. Olewnik nie musiałby mówić nic, dałby mi tylko ten anonim do przeczytania, kiwnął głową. I to wszystko.
Co byście zrobili, wywieźlibyście ich do lasu?
Coś byśmy zrobili. Ja wtedy nie miałem nic do stracenia. A Krzysztofa byśmy znaleźli.
Dlaczego rodzina od razu nie wypłaciła pieniędzy?