Niezbędnik

Złap nas, jeśli potrafisz

Europejska ikona rynków finansowych, biurowce w londyńskiej Canary Wharf. Europejska ikona rynków finansowych, biurowce w londyńskiej Canary Wharf. Paul Hardy / Corbis, Image Bank/Flash Press Media
Analitycy uważają je za wyrocznię. Politycy zaklinają kolejnymi obietnicami. Oburzeni protestują przeciw ich wszechwładzy. Czym są rynki finansowe, które rządzą dzisiejszą gospodarką?
Polityka

By zobaczyć, gdzie mieszkają rynki, wystarczy wysiąść na stacji metra Canary Wharf w Londynie. Samo miejsce mówi sporo o przemianach gospodarczych minionego stulecia: nowa dzielnica finansowa stoi na dokach, gdzie w XIX w. rozładowywano statki handlowe z Indii. W eleganckich wieżowcach urzędują dziś największe banki świata, fundusze inwestycyjne i firmy ubezpieczeniowe, czołowi gracze sektora finansowego. Londyńskie City to pierwsze centrum finansowe globu, w dokach powstaje dziś 10 proc. brytyjskiego produktu krajowego brutto, choć po prawdzie trudno tu mówić o jakiejkolwiek produkcji.

W sektorze finansowym nie ma fabryk ani surowców, nie ma sklepów ani towarów, są za to rynki i instrumenty. Najbardziej widoczny z rynków to giełda, a najbardziej znane instrumenty to akcje, ale to nie na nich opiera się dziś sektor finansowy. W wieżach na Canary Wharf handluje się walutami, obligacjami i derywatami, a większość transakcji odbywa się bez pośrednictwa zatłoczonych parkietów i wrzeszczących maklerów – dokonują ich traderzy pracujący całą dobę w salach handlowych instytucji finansowych. Kursy śledzą na ekranach komputerów, a instrumenty kupują i sprzedają za naciśnięciem klawisza.

Władcy rynków

Największym z rynków jest foreign exchange, w skrócie forex, po polsku rynek walutowy. Handel walutami trwa dzień i noc, pięć dni w tygodniu. Dzienny obrót na foreksie wyniósł w 2010 r. aż 4 bln dol. i był o 20 proc. wyższy niż trzy lata wcześniej. W samym Londynie, pierwszym ośrodku handlu walutowego, roczne obroty sięgają dwukrotności PKB Wielkiej Brytanii. To na foreksie tydzień przed sierpniową obniżką ratingu USA można było wyczytać zapowiedź późniejszych wstrząsów: frank gwałtownie drożał, w miarę jak tłum graczy próbował kupić najbezpieczniejszą walutę świata, by zaparkować kapitał na czas zawieruchy.

Gracze uciekali nie tylko z dolara, tracącego na wartości z powodu obaw o wypłacalność USA, ale także z włoskich obligacji, porzucanych ze strachu przed rozpadem strefy euro. Handel długiem państw i korporacji to drugi co do wielkości rynek, dwukrotnie większy niż rynek akcji. Najmłodszym i najmniej uregulowanym są derywaty, inaczej instrumenty pochodne, jak opcje, futures czy swapy. Latem ubiegłego roku rekordy biły np. CDS Francji, rodzaj ubezpieczenia od bankructwa kraju lub instytucji, która wyemitowała obligację. Dla rynków kolejny znak, że kryzys strefy euro zatacza coraz szersze kręgi.

To one, a ściślej ich wyznawcy i egzegeci, od miesięcy straszą nadchodzącą katastrofą gospodarczą, one też zmuszają rządy do drakońskich cięć socjalnych, a banki centralne do drukowania pieniędzy. W świadomości zbiorowej pojawił się nagle nowy podmiot, wszechwładny, a zarazem bezosobowy, który dyktuje politykę państw i nastroje społeczeństw. Rynki finansowe nie mają do tego żadnego tytułu, ale zdobyły nad światem ogromną władzę: kontrolują koniunkturę, a przez to pomyślność całych gospodarek. A przynajmniej chcą, byśmy tak myśleli.

Z realu do wirtualu

Do Canary Wharf kryzys nigdy nie dotarł. Owszem, z jednego z wieżowców zdjęto napis Lehman Brothers, pracownicy banku musieli sprzątnąć biurka, ale większość znalazła pracę w sąsiednich biurowcach, często za lepszą płacę. Dla konkurencji kryzys okazał się manną z nieba: zasiał niepewność, a ta wywołała zmienność cen i kursów, która otwarła z kolei drogę do spekulacji na wielką skalę. Zamiast inwestować w realną gospodarkę, banki skupiły się na grze na ropie, żywności, walutach i obligacjach. To dzięki zyskom ze spekulacji tak szybko stanęły na nogi, spłacając pożyczki od podatników. Nauczyły się od najlepszych.

Królowie spekulacji od wieżowców wolą wille w Mayfair po drugiej strony Tamizy. Najbardziej utalentowani traderzy pozakładali tam własne fundusze hedżingowe, które obstawiają najczarniejsze scenariusze: zapaść rynku nieruchomości w USA, koniec ropy, głód w Afryce, rozpad strefy euro. Hedge znaczy zabezpieczać, bo pierwotnie takie fundusze prowadziły banki, by nie stracić wszystkiego w jednym kryzysie. Ale prywatne fundusze niczego już nie zabezpieczają, tylko szukają inwestycji obarczonych największym ryzykiem, czyli najwyższą stopą zwrotu. A stawiając zakłady o katastrofę, sieją zamęt.

Fundusze hedżingowe to najbardziej widoczna część tzw. szarej bankowości (shadow banking), drugiego sektora finansowego, który działa równolegle do banków depozytowych, ale w odróżnieniu od nich nie podlega nadzorowi. Właśnie owe parabanki były katalizatorem kryzysu amerykańskiego przed czterema laty – ich udziałowcy wycofywali kapitał, zmuszając je do zamykania pozycji inwestycyjnych, co z kolei napędzało spadki. Politycy obiecywali uregulować szarą bankowość, ale lobbing skutecznie temu zapobiegł. Tymczasem „biała” bankowość przyjęła ten sam spekulacyjny model zarabiania.

Przeciwko Włochom czy Hiszpanii nie grają już tylko agresywne fundusze zza Oceanu, ale także szacowne banki z Niemiec i Francji. Dzięki obawom o wypłacalność południowych krajów, przy zakupie kolejnych transz ich obligacji mogą żądać wyższych odsetek za ryzyko.

Spekulacja na tę skalę w wykonaniu czołowych graczy oznacza, że sektor finansowy definitywnie oderwał się od realnej gospodarki. Zamiast zaopatrywać ją w niezbędny kapitał, mnoży go na wirtualnych rynkach, jednocześnie czyniąc przemysł, handel i usługi zakładnikami swoich emocji. Bo w odróżnieniu od dawnych rynków, na tych finansowych fundamenty nie odgrywają już większej roli.

Kto wypuścił dżina

Rynki są zbyt wielkie, by gracze finansowi mogli dyktować kursy, ale na tyle pobudliwe, że można je rozkołysać byle plotką. Na przykład tą o rychłym bankructwie Société Générale, rozpuszczoną w sierpniu 2011 r. przez dziennikarza „Daily Mail”, który wziął na serio artykuł z gatunku political fiction w „Le Monde”. Zanim gazeta przyznała się do błędu, akcje wielkiego banku zanurkowały na jeden dzień o 20 proc. Taki impuls, wzmocniony zmasowanymi ruchami kapitału w szarej bankowości, może też wywołać krach.

Państwa skarżą się dziś na dyktat rynków, ale to one stworzyły dzisiejszą ich postać. To państwa w 1973 r. uwolniły kursy walut, dając początek foreksowi. Dekadę później zaczęły sprzedawać obligacje inwestorom prywatnym, umożliwiając powstanie rynku długu publicznego. W latach 90. dopuściły do obrotu instrumenty pochodne, bez których nie byłoby rynku derywatów. Nowy kapitał miał sfinansować globalizację realnej gospodarki, i tak też się stało, ale przejście przemysłu, handlu i usług na pułap światowy miało swoją cenę: państwa narodowe straciły kontrolę nad globalnymi graczami finansowymi.

Państwa wypuściły dżina z butelki, ale też same na tym skorzystały. Przez 30 lat gracze finansowi ochoczo finansowali coroczne deficyty budżetowe, wychodząc z założenia, że rządy krajów rozwiniętych spłacą wszystkie długi. Gdy inżynieria finansowa w wykonaniu Lehman Brothers rozłożyła na łopatki światowy system finansowy, gracze znowu chętnie pożyczyli zachodnim rządom na pakiety wspierania koniunktury. Jak się okazuje, tylko po to, by dwa lata później rozpętać kryzys wypłacalności państw i pospekulować na długach publicznych. A przy okazji wystraszyć rządy na tyle, by raz na zawsze zapomniały o regulacji banków i parabanków.

Cała ontologia rynków to próba odsunięcia odpowiedzialności od sektora finansowego, a jednocześnie nadania jego osądom statusu wyroczni. A przecież rynki nie są ani bezosobowe, ani nadprzyrodzone: to zbiorowość graczy finansowych, a wzrosty i spadki są wypadkową ich decyzji. Wyznawcy rynków wciąż wierzą, że to zderzenie chciwości generuje prawidłowe ceny, a suma nastrojów – właściwy sentyment światowej gospodarki. Tylko z jakiegoś powodu ceny skaczą to w dół, to w górę, a sentyment oscyluje między euforią a paniką. Jeśli rynki finansowe mają osobowość, to straciły rozum i poruszają się na krawędzi załamania nerwowego.

Państwa oddały pola

Kłopot w tym, że państwa są w niewiele lepszej kondycji. 30 lat patologicznego związku z rynkami, którego owocem są horrendalne długi publiczne, odcisnęło swoje piętno: przywódcy polityczni czują się tak bezsilni wobec graczy finansowych, że nawet najwięksi nie mają odwagi rzucić im wyzwania. Słowa prezydenta USA, pierwszej gospodarki świata, znaczą mniej niż wyrok globalnej agencji ratingowej, na dodatek podważany przez dwie pozostałe. Bunty „oburzonych” wynikają z poczucia, że państwa oddały rynkom pola, że rządy ulegają szantażowi graczy finansowych, a koszty ich spekulacyjnych zakładów przenoszą na zwykłych ludzi.

Patrząc z Warszawy, trudno zrozumieć te obawy. Wstrząsy na giełdach w Nowym Jorku wydają się niezwykle odległe, a poprzedni kryzys utwierdził nas w błędnym przekonaniu, że rynki finansowe nie są w stanie zagrozić polskiej gospodarce. Po części to prawda, bo Polska ma wciąż niewielki sektor finansowy, a realna gospodarka jest podparta silnym rynkiem wewnętrznym. Ale kurs złotego do innych walut jest już ustalany w Londynie. Trzeba też pamiętać, że dwa lata temu uratował nas skokowy wzrost konsumpcji wewnętrznej, uderzeniowa dawka inwestycji unijnych oraz popyt na polski eksport ze strony Niemiec, które błyskawicznie otrząsnęły się z recesji. Tym razem nie możemy na to wszystko liczyć.

Tamten kryzys dotyczył głównie banków i dotarł do przedsiębiorstw, ten nadchodzący uderza w państwa i może sięgnąć gospodarstw domowych. Nowy kryzys może mieć jeden dobroczynny skutek: zmusi państwa do buntu przeciwko rynkom. Presja społeczna i groźba utraty władzy stanie się tak duża, że przywódcy polityczni będą musieli wypowiedzieć wojnę graczom finansowym. Już latem ubiegłego roku na części giełd wprowadzono czasowy zakaz sprzedaży na krótko, klasycznej techniki spekulacyjnej, która napędza spadki indeksów. Jeśli wybuchnie recesja, rynki zaczną być obwiniane o jej sprowadzenie. A wówczas zamieszki z trudnych dzielnic Londynu mogą przenieść się do Canary Wharf.

Niezbędnik Inteligenta „Trzęsienie kapitalizmu” (100003) z dnia 19.01.2012; Kto jest kim w kryzysie; s. 42
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną