W Teksasie – krainie ropy i gazu – znajduje się miasteczko Georgetown. Liczy ok. 50 tys. mieszkańców i położone jest ok. 60 km od śródmieścia Austin, stolicy stanu. To już właściwie przedmieścia tej półtoramilionowej aglomeracji, szybko się rozwijającej m.in. dzięki łupkom gazo- i roponośnym. Nieopodal znajdują się przebogate w te surowce formacje geologiczne Barnett Shale oraz Eagle Ford.
A mimo to Georgetown postanowiło iść pod prąd modzie i wyruszyć na mniej pewny ocean zielonej energetyki. Uczyniono to wcale nie z altruistycznych powodów. Zdecydował rachunek ekonomiczny. Najpierw postanowiono wykorzystać wiatr. Rok temu miasto podpisało kontrakt z francuskim gigantem energetycznym EdF na zakup trzech czwartych prądu z elektrowni wiatrowej postawionej na zachodzie Teksasu. Następnie rajcy z Georgetown uznali, że trzeba iść za ciosem i poszukać jeszcze jednego alternatywnego źródła energii. Wiatr bowiem mógł zaspokoić tylko jedną trzecią potrzeb energetycznych miasta.
Rozpoczęto poszukiwania potencjalnego dostawcy reszty prądu. Wybór padł na kalifornijską firmę SunEdison, największego w USA producenta energii słonecznej. Zobowiązała się ona postawić elektrownię słoneczną o mocy 150 megawatów (MW) pracującą wyłącznie na potrzeby Georgetown. W 2015 r. podpisano umowę na 25 lat. „Przeszliśmy na zieloną energię, bo wyliczenia pokazały, że tak będzie dla nas taniej – tłumaczył niedawno magazynowi „Slate” wiceburmistrz Jim Briggs. – Dzięki długoletnim porozumieniom miasto będzie kupowało prąd po cenach niższych niż oferowane przez tradycyjne elektrownie”.
Przez ponad 100 lat Georgetown polegało na energii produkowanej z paliw kopalnych.