Pierwsze próby wykorzystania do produkcji energii elektrycznej tych samych reakcji, które dają moc słońcu i bombie wodorowej, zostały podjęte już w latach 50. XX w. Teoretyczne badania prowadzono głównie w ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii. Uczonych inspirowała oczywiście nasza gwiazda, w środku której trwa nieprzerwanie synteza jąder wodoru, odbywająca się przy gigantycznym ciśnieniu oraz w temperaturze ok. 15 mln kelwinów. Podczas tej syntezy, czy – jak kto woli – fuzji termojądrowej, uwalniają się gigantyczne ilości energii. Aż chciałoby się ściągnąć z natury ten patent.
W teorii interesująca
W teorii fuzja wodorowa jest atrakcyjnym źródłem prądu. Nie generuje tylu kłopotliwych i długowiecznych odpadów radioaktywnych, co tradycyjny reaktor atomowy. Paliwem w tym ostatnim jest głównie uran, który na Ziemi występuje w małych ilościach. Do fuzji tymczasem potrzebujemy deuteru, izotopu wodoru – pierwiastka, który można znaleźć w dowolnych ilościach w wodzie. Plusem jest też to, że podczas reakcji termojądrowej nie istnieje ryzyko stopienia prętów paliwowych.
Wygląda to naprawdę interesująco. Niestety, tylko w teorii. W praktyce zbudowanie urządzenia, które energię termonuklearną przetwarzałoby w elektryczną, okazuje się niezwykle trudne. Ponad pół wieku temu w ZSRR podjęto pierwsze próby skonstruowania takich reaktorów. Do pionierów należał słynny fizyk nuklearny, a w późniejszych latach także sowiecki dysydent Andriej Sacharow. Budowane przez niego i jego kolegów tzw. tokamaki miały kształt obwarzanka (torusa), wewnątrz którego podgrzewano atomy wodoru do momentu, aż straciły wszystkie elektrony i zmieniły się w gorącą plazmę utrzymywaną w takim stanie przez silne pole magnetyczne.