Nowy przewodniczący Solidarności służył w czerwonych beretach. Jego oddział ochraniał w stanie wojennym gmach telewizji przy ul. Woronicza w Warszawie. Jeśli przyjąć kryteria ocen Jarosława Kaczyńskiego, można właściwie zaryzykować powiedzenie, że stał tam, gdzie stało ZOMO. Ale Duda jest dumny ze służby w peerelowskich komandosach.
Na zjeździe „S” we Wrocławiu w październiku 2010 r. Duda pokonał starszego o 7 lat Janusza Śniadka stosunkiem głosów 166 do 139. Po wyborach zastanawiano się, czy taka niewielka przewaga pozwoli mu przeprowadzić zapowiadane rewolucyjne zmiany w związku? Nie tylko te na miarę przeniesienia siedziby Solidarności z gdańskiej kolebki, nazywanej od lat dworem panującego, do Warszawy. Bo nawet dla przeciwników Dudy było oczywiste, że Krajowa Komisja obudowana ekspertami powinna być tam, gdzie zapadają najważniejsze dla kraju i członków związku decyzje. W stolicy.
Chodzi przecież o głębsze weryfikacje – pokoleniowe, organizacyjne, mentalne. Na początek – odpolitycznić Solidarność. Wyraźny sygnał już poszedł. – Na pierwszym spotkaniu nowej KK do prezydium związku przeszli wszyscy kandydaci zaproponowani przez Dudę, a to się u nas nie zdarzyło od 1991 r. – mówi delegat z Dolnego Śląska. Związkowe posady stracili działacze zasiadający we władzach od kilkunastu lat. Prezydium liczyło 16 osób. – Duda powiedział, że nie trzeba nam papierowych stanowisk i zaproponował zmniejszenie gremium o połowę. To się spodobało: – Tak samo jak zapowiedź zwoływania krajówki w terenie – tam, gdzie coś istotnego się dzieje.
To była Polska
– Nie ma dla mnie znaczenia, kto, gdzie i kiedy stał, bo to wszystko było sprawą przypadku – mówi Duda.