Nie będzie politycznych wakacji. Rok wyborczy wchodzi w rozstrzygającą fazę. Wszystko zmierza do Wielkiego Finału – październikowych wyborów parlamentarnych, które wyłonią nowy rząd i określą, kto i jak będzie nam urządzał życie przez następne lata. Ale po drodze mamy jeszcze dwa ważne wydarzenia: 6 sierpnia oficjalne rozpoczęcie kadencji przez nowego prezydenta i – nieoczekiwanie – równo miesiąc potem, 6 września, trójpytaniowe referendum. Głównie w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych.
Trwająca już od ponad roku, od eurowyborów, nieustająca kampania staje się coraz bardziej zażarta i coraz mniej merytoryczna. Prawo i Sprawiedliwość w wyborach prezydenckich odkryło siłę samej kampanii, jako przedsięwzięcia czysto wizerunkowego i emocjonalnego. W tym sezonie wyborczym to będzie styl obowiązkowy dla wszystkich uczestników naszej gry o tron. Główne hasło: obiecujcie rano, w południe i wieczorem; mówcie cokolwiek, co może się spodobać; rozdawajcie miliardy, setki miliardów. No i mamy karnawał zapowiedzi – zlikwidujemy NFZ, gimnazja i śmieciówki, ograniczymy podatki, każdemu wyborcy dołożymy po paręset złotych, obniżymy wiek emerytalny, rozdamy nowe zasiłki, staniemy się mocarstwem...
Chyba każdy z nas zastanawia się: robią z nas idiotów czy mają nas za idiotów? A sprawa jest śmiertelnie poważna. Polska potrzebuje wielu zmian. Ale nie na gorsze. Przykład Grecji jest przestrogą, do czego może prowadzić nieokiełznany, zlekceważony przez obywateli populizm. Pytanie jednak, jak się rozeznać, co w tym kampanijnym przewrzaskiwaniu się ma jakiś sens, a co ma nas tylko ogłuszyć?