Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Sukces w klęskę zamieniony

Pięć lat prezydenta Komorowskiego: bez skandali, po prostu przyzwoicie

Leszek Zych / Polityka
Dziś łatwo się mówi, że to była prezydentura nie na te czasy, nieco staroświecka, pozbawiona efektownego błysku. Jak na te czasy jednak – była to prezydentura w sam raz.

Prezydent Bronisław Komorowski odchodzi ze swojego urzędu w atmosferze, która na dobrą sprawę uniemożliwia sprawiedliwą i rzetelną ocenę jego dokonań. Przegrana kampania zdecydowanego faworyta, mająca swoje nie do końca rozpoznane konsekwencje polityczne, wśród których załamanie się notowań i tym samym wyborczych szans jego obozu politycznego jest jednym ze skutków i kładzie się cieniem na całej pięcioletniej kadencji.

Można wręcz odnieść wrażenie, że dziś to jedyne kryterium oceny. Mało więc kto Komorowskiego broni, nawet zwolennicy zaczynają mówić o prezydenturze niespełnionych szans, mało aktywnej, zamkniętej na dokonujące się społeczne zmiany, na poddanie się wymaganiom Platformy i zbyt małej samodzielności. Powróciło ze zdwojoną siłą określenie „strażnik żyrandola”, ale długa dominacja Donalda Tuska jako niekwestionowanego lidera sceny politycznej prezydenturę Komorowskiego jednak przytłaczała i też zaważyła na ostatecznych ocenach.

Jeśli do tego dodać bardzo brutalne ataki ze strony kościelnych hierarchów i katolickich środowisk świeckich z powodu podpisania konwencji antyprzemocowej, a zwłaszcza ustawy o in vitro – to można odnieść wrażenie, że była to prezydentura konfliktów i dzielenia społeczeństwa, prezydentura jednej partii, a nie obywatelska, próbująca jednoczyć ponad podziałami, ponad ową wojną polsko-polską.

W każdym razie finał bardzo przypomina początek, kiedy to po katastrofie pod Smoleńskiem Komorowski wygrał wybory i obóz PiS wszelkimi sposobami próbował pozbawić go legitymacji do sprawowania urzędu, kiedy musiał praktycznie w samotności przetrwać oblężenie Pałacu Prezydenckiego przez tak zwanych obrońców krzyża.

To wtedy próbowano zrobić z niego w lżejszej wersji agenta Moskwy, w cięższej – nawet mordercę prezydenta, który zginął w katastrofie lotniczej. Próbowano zatem też bojkotować wszelkie poczynania mające sprawić, aby przynajmniej struktury państwa działały w zgodzie w kilku kwestiach podstawowych, choćby bezpieczeństwa państwa.

Tu zresztą prezydent poniósł największą porażkę, nie ze swojej winy zresztą, bo budowa przez PiS państwa alternatywnego musiała omijać prezydenturę Komorowskiego, bez przerwy ją delegitymizować. Nie było więc żadnego klimatu do rozmowy, był nastrój wrogości. I on ze zdwojoną mocą wrócił właśnie w kampanii i po wyborach, kiedy to Bronisława Komorowskiego starano się, często zresztą skutecznie, sponiewierać, obrazić, wyszydzić.

Czy tak już zostanie? Czy rzeczywiście było tak źle? Dlaczego więc przez lata prezydent był politykiem obdarzanym najwyższym zaufaniem społecznym, choć prawa część sceny politycznej do końca demonstrowała swój brak uznania go za prezydenta prawowitego, demonstracyjnie nie uczestnicząc w wielu wydarzeniach nawet rangi państwowej? Dlaczego prezydentura, która przez lata wydawała się i była czynnikiem stabilizacji, spokoju – nagle pod koniec wydała się wielu „obciachem”, bo to przecież był czas, kiedy już „szła młodość”, odrzucająca doświadczenie? Młodość składająca obietnice nie do spełnienia, młodość nawet mocno podstarzała, jak choćby buntownik Paweł Kukiz, ale zapowiadająca radykalną rewolucję, „odrzucenie systemu”.

Naiwne, prościutkie hasła, obietnice, które od początku były nierzeczywiste, wygrały z pięcioletnim dorobkiem, stabilizacją, doświadczeniem politycznym, pryncypiami, którym prezydent Komorowski starał się być przez lata wiernym.

Jeśli jednak spojrzeć na prezydenturę Bronisława Komorowskiego, odsuwając nieco na bok to, co stało się w kampanii i po niej, wypada z całą mocą powiedzieć, że była to prezydentura solidna i dojrzała, która nie sprowokowała żadnego konfliktu, a z roli strażnika konstytucji prezydent wywiązał się dobrze.

Paradoksalnie może była też ona nawet bardziej nowoczesna niż może być prezydentura jego następcy, uwikłanego w pisowskie interpretacje polityki historycznej i zależność od hierarchii kościelnej. Weźmy choćby tak ważną w Polsce sferę historycznych symboli. Nowoczesny patriotyzm Komorowskiego to nie było puste hasło. Marsze dla Niepodległej, ta udana próba odbicia 11 listopada z rąk skrajnych narodowców, kiedy kwiaty składano pod pomnikami zarówno Józefa Piłsudskiego, jak i Romana Dmowskiego, mogły budzić emocje wśród lewicy, ale były przypomnieniem autentycznych zasług dla odbudowy Niepodległej.

Zresztą czy akurat lewica powinna się tak buntować, skoro dotychczas nie zadbała, aby na tym szlaku niepodległości do dziś w stolicy nie było popiersia Daszyńskiego? Przywrócenie rangi dacie 4 czerwca 1989 czyli pierwszych, choć nie w pełni wolnych wyborów jako znaku wolności, święta radosnego, a nie kolejnej rocznicy narodowej klęski – to też udana próba niedopuszczenia do zawłaszczenia, czy wręcz wypaczenia historii.

Nowoczesny patriotyzm nie wyraża się jednak wyłącznie w obchodzeniu rocznic, prostowaniu historycznych ścieżek, to także sposób myślenia o współczesności, ustalenie priorytetów prezydentury. Dla Bronisława Komorowskiego były to bez wątpienia wyzwania demograficzne, stąd wspieranie rządu w bardzo licznych inicjatywach prorodzinnych czy wychodzenie z własnymi inicjatywami w tej sferze, rozszerzenie uprawnień samorządu terytorialnego, współpraca z organizacjami pozarządowymi, która wprawdzie nie zawsze była bezproblemowa (przykład: ustawa o zgromadzeniach, kwestionowana jako zbytnie ograniczenie wolności), ale była bardzo ważnym elementem prezydentury.

Naturalną kwestią były sprawy obronności, które nabrały dodatkowego znaczenia ze względu na kwestię ukraińską (2 proc. PKB na armię nie musi się wszystkim podobać, ale jest faktem, że obietnica została spełniona) oraz polityka zagraniczna realizowana głównie, bo tak bieżące wydarzenia sprawiły w obronie niepodległości Ukrainy i zahamowania ekspansji Rosji w porozumieniu z NATO. Czego dowodem szczyt NATO w Warszawie w przyszłym roku.

Można inicjatywy, podróże, rozmowy Bronisława Komorowskiego wymieniać długo, rzecz jednak nie w pisaniu kalendarium jego pięciolecia, ale we wskazaniu, w jakich kwestiach ośrodek prezydencki był inicjatorem różnych inicjatyw, miejscem publicznej debaty nad kwestiami mniej doraźnymi, a bardziej strategicznymi, długofalowymi. A takim miejscem był, choć nie zawsze te kwestie przebijały się do opinii publicznej, do mediów zajętych głównie bieżącymi wydarzeniami, najlepiej o charakterze skandalicznym. Można nawet powiedzieć, że się wcale nie przebijały i pozostają na internetowych stronach prezydenta jako spadek, do którego mało kto zagląda.

Taka już uroda opowiadania o naszej polityce. Bronisław Komorowski w swej solidności i przewidywalności nie był pod tym względem wdzięcznym tematem na pierwszą stronę.

To była prezydentura uporządkowana, Komorowski nie szarpał się z rządem, choć zapewne gdyby w kwestii OFE był bardziej po stronie przeciwników wprowadzonej przez rząd zmiany, zyskałby poklask mediów i elit finansowych oraz części polityków. Uznał jednak, ale po wielu naradach, że rząd ma mocne i racjonalne argumenty w tej kwestii.

Generalnie nie udawał, że zerwał ze środowiskiem politycznym, z którego się wywodzi, nie wetował dla wetowania, nie posyłał ustaw do Trybunału Konstytucyjnego dla samego efektu posłania (warto zauważyć, że jego zastrzeżenia TK z reguły podzielał). Jeśli się spierał, to raczej dyskretnie, a nie poprzez publiczne awantury. Przesadzone były też wszelkie opowieści o intrygach prezydenckiego dworu czy próbach budowania własnego obozu politycznego.

Zresztą Bronisław Komorowski, gdy zostawał prezydentem, nie był partyjnym liderem, nigdy nim zresztą nie był – jak Kwaśniewski czy Wałęsa, silny swoimi dokonaniami i legendą. W tym sensie to też była inna prezydentura niż poprzedników, już na wstępie politycznie nieco słabsza, co nie musi być wadą, co w bardziej sprzyjających okolicznościach może ułatwiać budowę autorytetu dla wszystkich obywateli.

Dziś łatwo się mówi, że to była prezydentura nie na te czasy, że była nieco staroświecka, nieco anachroniczna, ot, taka po dawnemu „gospodarska”, co nie brzmi jak komplement. Nie miała tego efektownego błysku, który być może potrafiłby jej nadać platformiany konkurent do funkcji Radosław Sikorski, który partyjne prawybory przegrał. Jednak na czas największego kryzysu ekonomicznego, z którym zmagał się świat, w tym także Polska, która jako jedyny europejski kraj przeszła kryzys bez recesji (o czym już łatwo zapomnieliśmy) – była to prezydentura w sam raz. Bo w tym czasie trzeba było powagi i rozwagi – które potem niesprawiedliwie oceniono jako nudę – a nie igrzysk.

Prezydent powtarzał, że jest uczniem Tadeusza Mazowieckiego i nim rzeczywiście był. Kształt jego kancelarii w jakiś sposób wyznaczyły dawne przyjaźnie i znajomości, środowisko polityczne Unii Wolności, a przynajmniej sposób myślenia wywodzący się z tej partii.

Być może w tym był już zalążek przyszłej porażki, ale jednocześnie dzięki temu była to prezydentura bez skandali, po prostu przyzwoita, a o przyzwoitość, szacunek dla politycznego przeciwnika, dziś w polityce trudno. Przyzwoitość i szacunek są dziś w polityce towarami najbardziej deficytowymi.

Takich właśnie przyzwoitych i z wyrazami szacunku ocen Bronisław Komorowski nie doczekał się na koniec swej prezydentury, nawet Platforma zdawała się przez moment zapominać, że jednak w drugiej turze głosowało na niego ponad 8 milionów obywateli i że jest to potencjał, o który warto zadbać.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną