„Sensacje”, które nic do sprawy nie wnoszą oprócz pogłębienia zamętu wokół jednej z największych polskich tragedii po drugiej wojnie.
Członkowie podkomisji z Antonim Macierewiczem na czele spotkali się z dziennikarzami, nie dając im możliwości zadawania pytań. Taki szczegół na początek, który pokazuje nie tylko stosunek do katastrofy smoleńskiej i opinii publicznej, ale i gotowość członków komisji do obrony swych racji.
Nie o wyjaśnienie czegokolwiek chodzi, ale o zaciemnienie, „zabełtanie”, namieszanie ludziom w głowach po to, by odrzucili fakty i uwierzyli w kłamstwo, które jest na rękę nowej władzy. Przyjęcie tej „prawdy”, która urosła do rangi mitu, świeckiej religii, jest dla PiS kluczowe, bo oznacza przejście na jedną stronę. Pełne i bezpowrotne. Zabieg z podstaw manipulacji i skuteczności propagandy charakterystyczny dla totalitaryzmów.
Nie ma sensu odnosić się do przedstawionych wynurzeń tzw. ekspertów Macierewicza. Nie ma, bo trudno odnosić się do stwierdzeń ludzi, którzy nie mają pojęcia, o czym mówią. Żaden z członków podkomisji nigdy nie zbadał żadnego wypadku lotniczego. To mniej więcej tak, jakby sekcję zwłok ofiary zabójstwa zlecić preparatorom.
Po drugie, „sensacyjne fakty” w sposób zamierzony podali bez jakichkolwiek szczegółów (informacje o cięciu zapisu czarnych skrzynek, co zresztą jest wyjaśnione w raporcie komisji Millera, o awarii silnika oraz wysokościomierzy czy o śladach ognia na szczątkach tupolewa, które miały się pojawić przed uderzeniem o ziemię i pożarem). To tak, jakby publicznie oskarżyć kogoś o zabójstwo i powiedzieć, że dowody zostaną przedstawione później.
Ignorancja płynąca z wypowiedzi członków podkomisji czasem wręcz ścinała z nóg. Choćby wtedy, gdy jej szef „ujawnił”, że części samolotu znaleziono jeszcze przed brzozą, z którą tupolew się zderzył i na której stracił fragment skrzydła.