Umarł Zygmunt Bauman i zabrał do grobu filozofię. A jeszcze tak niedawno filozof to był ktoś! W sam raz na pogrzeb lub inaugurację albo do telewizji. Warstwy wykształcone odczuwały satysfakcję, że kapłani nie mają monopolu na mądrość, wartości i sprawy ostateczne, a zimną naukę łączy ze sprawami ducha – tymi teologicznymi i tymi poetycznymi – jakiś pomost. Filozofowie mieli mówić pięknie. I mówili. A ziarna filozoficznych konceptów hojnie rozsiewali na niwie kultury i polityki. Coś tam, piąte przez dziesiąte, padłszy na podatny grunt, wschodziło sobie – a to w filmie, a to w książce, a to w przemówieniu polityka. No, na przykład, że cały świat być może jest zamknięty w naszych głowach, lecz wcale nie jest przez to mniej ważny. Albo że język nie jest neutralny, bo zawiera pewne ukryte przekonania i preferencje. Albo że obcy nie znaczy gorszy. I tak dalej.
Niestety, to wszystko jakoś się ostatnio popsuło. Mądrości na poziomie wymaganym do uprawiania literatury czy polityki są dostępne z tylu źródeł, że można obyć się bez filozofa. A ewentualny naddatek, który ma on do zaoferowania, jest tak nudny i chwiejny, że nawet sami filozofowie rzadko zadają sobie trud, aby to gruntownie przeczytać i przyswoić. Wolą rozglądać się wokół, szukając klientów na swe retoryczne usługi. Przyszło im wszak biegać w sforze, bo namnożyło się retorów wszelkiej maści jak psów.
Fason trzymają jeszcze filozofowie zwani analitycznymi, którzy starają się pracować w sposób systematyczny i kolektywny, z pewnymi znamionami profesjonalizmu właściwymi nauce. Niestety, „interesariusze”, czyli głównie naukowcy różnych dyscyplin, mało się tym interesują, bo sami wszystko wiedzą najlepiej.